Weterynarz to nie ksiądz, a jednak...
Powołanie kojarzyło mi się dotychczas z Kościołem, bo ksiądz musi je mieć, ale jak mnie ostatnio życie nauczyło, również w innych zawodach przydałoby się je mieć, np. w zawodzie weterynarza. Gdy szukam definicji powołania, napotykam na taki oto opis: „Posiadanie określonego daru do wykonywania danej czynności przez większą część życia. Czynność tę wykonuje się bardziej z pobudek altruistycznych niż finansowych, choć te drugie mogą mieć również znaczenie.” Do pobudek altruistycznych dodałabym jeszcze końskie zdrowie i anielską cierpliwość. A dlaczego?
Wspominałam już, że w tym roku nasze owce padały na beztlenowce. Jak się okazało, nie byliśmy jedyni, którym przyszło się zmierzyć w walce z tymi niebezpiecznymi bakteriami. Dzisiaj wiem, że nasze jagnięta podzieliły żywot wielu cieląt, koźląt, źrebaków, prosiąt oraz drobiu w całym kraju i jest to o tyle pocieszające, że nie wynika z naszego zaniedbania. Taki rok. Dzisiaj łatwo mi pisać, że to taki rok, ale jeszcze trzy miesiące temu świat mi się walił na głowę, bo nie mogłam znaleźć przyczyny padnięć. Badania krwi, kału, sekcje, obserwacje wypełniały tygodnie, aby w ich następstwie szczepić, dezynfekować i ponawiać badania. Czas intensywnego zajmowania się czworonogami i zawracania głowy weterynarzom.
Ileż to razy zazdrościłam gospodarstwom, które mają swojego lekarza weterynarii. Lekarza, który zna stado, regularnie je odwiedza i bardziej działa profilaktycznie niż jest wzywany w potrzebie. Nasze stadko to owce, a owce to nie trzoda chlewna, jeśli chodzi o ich opłacalność. Znamy weterynarzy, do których zwracamy się w potrzebie, ale największym problemem jest odległość, jaka nas dzieli. Gdy trzeba było pobrać krew, usłyszałam od pierwszego, że nie przyjedzie, bo nie ma w tej chwili czasu, drugi stwierdził, że może to zrobić, ale dopiero następnego dnia. Gdy poprosiłam nowego - trzeciego weterynarza o pomoc, usłyszałam po kilku dniach od pierwszego, abym trzymała się tego nowego - trzeciego i nie „skakała” po ciągle po różnych specjalistach. A swoją drogą: ciekawe skąd wiedział, że pojechałam do konkurencji? Gdy pobrałam kał i zawiozłam go 35 kilometrów dalej, okazało się, że paczuszka zaginęła. Pojechałam z nową próbką 25 kilometrów w drugim kierunku, ale tam kolejka właścicieli psów i kotów przed gabinetem była tak długa, że zdecydowałam się zostawić materiał do badania i zgłosić się następnego dnia po wynik. Następnego dnia pojechałam po wyniki i uregulować należność, ale nabawiłam się też wyrzutów sumienia, bo kolejka za mną traciła cierpliwość z powodu cennego czasu, jaki potrzebował lekarz na wypisanie mojej dokumentacji (która musi być przechowywana 5 lat!).
Być weterynarzem to nie jest łatwa sprawa. Niełatwe jest też znalezienie weterynarza, który znałby się na zwierzętach hodowlanych. Jeśli już takiego znajdziemy, to pojawi się pytanie o jego dyspozycyjność, bo jeśli jest dobry, to nie będzie miał czasu, a jak ubłagamy go o czas, to przestraszymy go biurokracją. Weterynarz to nie ksiądz, a jednak powołanie musi mieć, gdyż bez pobudek altruistycznych i daru wykonywania swojego zawodu, długo nie pociągnie. Nasz nowy lekarz to wszystko ma. Oby miał jeszcze zdrowie i cierpliwość, a wtedy mniej straszne będą mi beztlenowce, motylice czy trzęsawki.
- Tagi:
- ksiądz
- weterynarz
- posługa
- misja