Postawili na drób i cały czas ryzykują
Piotr i Urszula Wierzowieccy ze Staniewa od ponad dwudziestu lat zajmują się chowem drobiu. Przez cały czas śledzą, jakie ptaki warto mieć w kurniku, żeby ich praca się opłacała. – Musimy patrzeć, jak rynek reaguje, żeby nie było za dużo sztuk, bo wtedy nikt nie kupi i zostaniemy z nioskami i jajami. To jest takie ryzyko hodowcy – mówią.
Piotr Wierzowiecki mając 18 lat rozpoczął prowadzenie gospodarstwa rolnego. Ziemię dostał od rodziców. – Tata chciał, żebyśmy z bratem mieli swoje gospodarstwa. Dlatego mi kupił ziemię w sąsiedniej wsi – wspomina Piotr Wierzowiecki, rolnik ze Staniewa (gmina Koźmin Wlkp., powiat krotoszyński). Mimo że wchodził dopiero w dorosłe życie, chciał związać się z rolnictwem. – Mając 10 lat mówiłem już, że będę miał kury, które będą dawały jajka. Wtedy jeździłem do kolegi do Mokronosa, u którego rodzice prowadzili hodowlę drobiu. I to mi się podobało – opowiada. Przyznaje, że na początku to ojciec pokierował jego pracą. – Gospodarstwo zasiedlił 50 maciorami i hodowałem prosięta dla taty i brata. To szło dobrze przez 3 lata, ale z czasem były to zbyt duże koszty, a musiałbym odnowić stado. Dlatego zrezygnowałem częściowo z prosiąt – mówi pan Piotr.
Przygodę z drobiem zaczynali od indyków
Był rok 1999 rok. Wtedy rolnik podjął decyzję o zmianie produkcji. – Do budynku wpuściłem indyki. Było to 500 sztuk. Gdy sprzedałem po 5,5 zł za sztukę, a pasza nie była taka droga, to zostały bardzo dobre pieniądze. To mnie zachęciło do dalszej pracy – wspomina. Jednak radość nie trwała zbyt długo. – Zamknęła się duża ubojnia indyka. Dlatego rozpocząłem hodowlę brojlera – tłumaczy pan Piotr. Do pomieszczeń wpuścił około 5.000 sztuk. Jednak okazało się, że jest problem ze zbytem.
– Odbiorca z Krotoszyna brał tylko 1.000-2.000 sztuk miesięcznie, a to mi się nie podobało, bo zwierzęta trzeba było żywić. Na szczęście znalazł się inny kupiec na brojlery. Zrezygnowałem z hodowli prosiąt i wszystkie pomieszczenia wypełniłem brojlerami. Byłem bardzo zadowolony – wspomina hodowca.
Jednak znowu przyszły gorsze lata w drobiarstwie. Był to rok 2000-2001. – Pisklę kosztowało złotówkę, a ja sprzedawałem po 1,5 zł. Bardzo dużo dopłacaliśmy. Cenę dobił również fakt, że sprowadzano drób z Ameryki i naszego nikt nie chciał – mówi.
Nie chciał dokładać do "drobiowego interesu" i wyjechał z Polski
Pan Piotr w 2004 roku, nie widząc perspektyw w hodowli drobiu, wyjechał z kraju. - Po wejściu Polski do Unii, kiedy otwarto granice, wyjechałem do Irlandii i tam pracowałem 3 lata. Żeby człowiek mógł za coś żyć, bo ile można dokładać – uważa. Po powrocie do Polski rozpoczął pracę we Wrocławiu, gdzie szczepił zwierzęta. Pan Piotr z wykształcenia jest technikiem rolnikiem, technikiem weterynarii. A studia ukończył na wydziale agronomii.
– Po pół roku mojej pracy zauważyłem, że znowu idą dobre czasy dla producentów drobiu. W związku z tym, że miałem potrzebną infrastrukturę, znowu zainwestowałem w drób – twierdzi.
W tym też czasie pan Piotr założył rodzinę. Żona – Urszula – pracuje w aptece. Państwo Wierzowieccy mają dwie córki: czternastoletnią Aleksandrę i jedenastoletnią Weronikę. – Żona przez cały czas mnie wspierała i nie dopuszcza do tego, żeby się załamywać, kiedy coś nie idzie. Już wspólnie zaryzykowaliśmy. Wstawiliśmy 10.000 brojlerów i finał końcowy dał dobry zysk. Do dzisiaj to wspominamy. Pasza kosztowała 700 zł tona, a żywiec kosztował 4,5 zł, a nawet 5 zł. A dzisiaj pasza kosztuje 1800 zł, a żywiec 4 zł za kilogram – mówi pan Piotr.
O tym, jak gospodarze stracili 100 tysięcy zł na str. 2