Sąsiedzi spod Smreka
Věnceslava i Vaclav Plačkow są naszymi sąsiadami, tyle że nie przez płot a przez Smrek. Mamy do siebie małe pół godziny drogi samochodem: 20 po polskiej stronie, 10 po czeskiej. Nasi znajomi są rolnikami uprawiającymi ok. 400 hektarów i hodującym ok. 280 krów mięsnych, a wszystko w trybie ekologicznym i w malowniczym krajobrazie czeskiej części Gór Izerskich w Jindřichovicach pod wspomnianym Smrekiem.
W tym samym tygodniu, gdy otwarto granicę między naszymi państwami, wybraliśmy się do nich aby spytać, jak im się dzieje.
Zakład mięsny
Odwiedzamy ich chętnie, bo bardzo się lubimy, dobrze rozumiemy, a wspólnie spędzony czas z widokiem na Góry Izerskie mija nam szybko i przyjemnie na niekończących się polsko-czeskich tematach. Tak było i tym razem. Gdy wybraliśmy się do nich w czerwcową sobotę, padał siarczysty deszcz sprawiając, że zielone pastwiska i łąki świeciły głęboką soczystością, zapowiadając udane sianokosy. Věnceslava zaparzyła lawendową herbatę, którą chętnie siorbaliśmy, rozmawiając trochę po polsku a trochę po czesku, ciesząc się, że nasze języki są tak bliskie sobie.
Nasi sąsiedzi mogliby już być na emeryturze, ale nic nie wskazuje na to, że z niej w najbliższym czasie skorzystają. Ich dwójka dzieci – córka Jolanka i syn Dušan są już samodzielni, powodzi im się dobrze, założyli rodziny i obdarowali ich 4 wnukami i 1 wnuczką. Nasi czescy znajomi przyjechali do Jindřichovic z położonego na wschód od Pragi Poděbrad - ok. 15-tysięcznego uzdrowiskowego miasteczka, w którym Vaclav posiadał i prowadził pokaźny zakład mięsny. Jak na dobrą partnerkę przystało, pomagała mu w tym Věnceslava. Zatrudniali 140 ludzi, bili tygodniowo ok. 50 sztuk bydła z Polski oraz 200 sztuk rodzimej trzody chlewnej. Powodziło im się dobrze do momentu załamania się sytuacji rynkowej w Czechach pod koniec lat 90-tych. Nagle tacy ich odbiorcy jak sklepy, szpitale, szkoły i przedszkola zaczęli mieć problemy z wypłacalnością. Aby odzyskać pieniądze, trzeba było wejść na drogę sądową, która również nie funkcjonowała sprawnie. Właściciele firm często zmieniali się, a czas działał na niekorzyść naszych znajomych, bo nie dość, że mieli niezapłacone przez klientów faktury, to jeszcze musieli utrzymywać dużą załogę. Nadszedł moment podjęcia decyzji, co robić dalej.
Nowy krok do Jindřichovic
Na początku XXI wieku zdecydowali się na nowy krok w życiu. Ponieważ posiadali jako hobby 140 sztuk owiec Romanowskich i 2 hektary ziemi, postanowili poszerzyć gospodarstwo. Okazało się to wcale nie takie proste, gdyż w ich okolicach były same uzdrowiska i gęsta aglomeracja, a grunty rolne na wagę złota. Postanowili rozejrzeć się trochę dalej i tak po długich poszukiwaniach trafili w Góry Izerskie, gdzie niedaleko Věnceslava ma rodzinę. Udało im się kupić od Skarbu Państwa 15 hektarów w cenie 10.000 koron za hektar, co było okazją. Ziemię kupili ale nie mieli dachu nad głową. Swój pierwszy pobyt w Jindřichovicach nasz gospodarz wspomina tak: -Przyjechałem tu z 140 owcami w piękną wiosenną pogodę w marcu 2007 roku. Przespałem się w mobilnej przyczepie, a gdy wstałem następnego dnia i wyszedłem przed moją noclegownię w krótkich spodenkach, oczom własnym nie wierzyłem, widząc 20 centymetrową pokrywę śniegu – wspomina ze śmiechem Vaclav.
Věnceslava poszła za mężem. Zostawiła swój ukochany Poděbrad, w którym się urodziła i chodziła do szkoły, gdzie miała przyjaciół i życie towarzyskie, a tutaj... samą naturę i owce.
Lebioda, dwa sutki i 500 Romanowskich
Grunty już mieli, domu jeszcze nie, ale za to wszędzie, jak okiem sięgnąć, rosła lebioda. Věnceslava przypomniała sobie, jak to było z wypasaniem czworonogów: - Jedno z nas pilnowało owiec, aby nie uciekły, a zaraz obok drugie z nas budowało szybko płot. A i tak udawało się owcom uciec do samych Jindřichovic.
Tak rozpoczęło się ich nowe życie, które wypełniały przede wszystkim owce z gatunku Romanowskich. Gatunek ten ma to do siebie, że ma dużo potomstwa. Jeśli Suffolka, Berrichon czy Wrzosówka ma jedno-dwa jadgnięta, to Romanowska ma ich po cztery. Cztery jagnięta, ale dwa sutki, czyli o dwa za mało. Nim się obejrzeli, a już mieli kilkaset jagniąt w podwójnym garniturze. W naturze następuje w takiej sytuacji dobór naturalny, czyli przeżywają najsilniejsze, ale Věnceslava dzielnie broniła całej populacji, karmiąc z butelki nadwyżkę urodzonych maluchów. Zbudowali stojak, na którym mocowali butelki z mlekiem. Zanim ostatnie się napiły, pierwsze były już głodne. Tak mijało im życie: ona dbała o jagnięta, on o dorosłe osobniki, strzygąc ich wełnę, odrobaczając je i robiąc im korektę racic. Wszystkiego razem mieli ok. 500 sztuk, z których najmłodsze sprzedawali na chów, aż wreszcie stwierdzili, że coś trzeba zmienić, ponieważ hodowla owiec jest bardzo pracochłonna. Jak zdecydowali, tak zrobili. Dzisiaj zostało im 15 najstarszych owiec, które mają u nich dożywocie.
Zaczęło się od jednego cielaka
Aktualnie mają 370 hektarów na własność, na które pobierają dotacje. Pozostałe 30 hektarów to strumyki i nieużytki. Podobnie jak w Polsce, również w Czechach promowane są mniejsze gospodarstwa, za które można otrzymać wyższe dopłaty i z tego też powodu część gruntów podzielona została jako dzierżawa pomiędzy dzieci. Całe gospodarstwo prowadzą w trybie ekologicznym.
Któregoś dnia Vaclav kupił cielaka. Ot tak, po prostu. Cielak czuł się samotny, szukał towarzystwa u owiec, ale te go nie chciały i ciągle przepędzały. To był początek nowego rozdziału w życiu Věnceslavy i Vaclava. Dzisiaj hodują ok. 280 krów mięsnych Aberdeen Angus. Pracy przy bydle jest mniej, a korzyść z niej o wiele większa niż przy owcach. Mają wprawdzie jednego pracownika, za którego dostają wsparcie od państwa w ramach specjalnego programu, ale ani on nie jest orłem, ani bez niego nie poszliby z torbami.
Gdy pytam o odbiorców bydła, Vaclav wstaje i pokazuje, jak wygląda jeden z kilku biznesmenów, którzy do nich przyjeżdżają: w garniturze, w lakierkach i skacze jak pasikonik, aby nie wpaść w placek. Ile zarabia na pośrednictwie? - Tego wolimy nie wiedzieć, ale chyba dobrze, bo jeździ mercedesem – śmieje się gospodarz, a my razem z nim. Bydło sprzedawane jest do Turcji, choć przed koronawirusem udało im się sprzedać partię ok. 50 sztuk do Niemiec. Cena była atrakcyjniejsza niż u biznesmena, a i satysfakcja większa, bo Niemcy bardziej docenili ekologiczne pochodzenie bydła. Średnio za sztukę dostają, w zależności od wagi, około 15-16 tysięcy koron.
Bydło wypasane jest na pastwiskach, ale wykorzystuje się też dużo siana i sianokiszonki. Pytam, jak to robią, skoro mają jednego pracownika, ale okazuje się, że firma z Jindřichovic wykonuje to dla nich usługowo. - Mają odpowiedni sprzęt np. 8-metrowe kosiarki, potężne ciągniki i fachowców. Sam nie zrobiłbym tego lepiej.
Koniunktura na bydło w Czechach
Obecna sytuacja spowodowała, że jest większe bezrobocie, ludzie mają mniej pieniędzy w portfelach i ostrożniej je wydają. Nie ma więc aż takiego popytu na wołowinę, jak wcześniej. Aktualnie pootwierano hotele, restauracje i szkoły, i ma się wrażenie, że jakby troszkę drgnęło w dobrym kierunku, ale jak rzeczywiście wyglądać będzie na dłuższą metę, okaże się dopiero po pandemii. A pomoc ze strony państwa? Otóż każda firma, a gospodarstwo rolne też nią jest, otrzymało jednorazowo 25 tysięcy koron. To niewiele, ale zawsze coś.
Bez względu na koronawirusa państwo pomaga również tym, którzy ponieśli straty przez zadomowione tutaj od kilku lat wilki. Kilka lat temu zdarzyło się, że zagryzione zostało 15 owiec, a dość niedawno ofiarą padło również bydło. Nasi znajomi myśleli początkowo, że sprawcami były psy, jednak oględziny komisji potwierdziły udział wilków. W takich przypadkach odszkodowanie za sztukę wyniosło 15 tysięcy koron.
To co najmilsze, to co najtrudniejsze
Dla obojga najmilszym jest obcowanie z naturą i zwierzętami. A najtrudniejsze? Dla Věnceslavy prawie wszystko, bo wszystkiego musiała uczyć się od początku, a do tego jeszcze w trudnych warunkach. Przez 3 lata nie mieli prądu, myli się w strumyku i to bez względu na porę roku. Ludzie pomagali im często i chętnie, ale tylko do momentu aż zaczęli „stawać na nogi”. Teraz, gdy mają prąd, ciepłą wodę, ciągniki i ziemię, zdarza się, że przysyła im się anonimowo państwowe komisje i kontrole. Ot taka, jak to śpiewał nasz Wojciech Młynarski, bezinteresowna ludzka zawiść.
Dla Vaclava prawie nic nie jest trudne, bo traktuje swoją pracę jako hobby. -Twoje hobby jest zupełnie inne – poprawia męża Věnceslava i dodaje: - Przecież twoim hobby są charty... I tutaj otwiera się nie tylko nowy rozdział, ale i nowa księga z życia Vaclava.
Jego harty, jego plany
Dla Vaclava charty są jego miłością i życiem. Już jako 12-letni chłopak wiedział, że będzie je hodował, bo są piękne. Pierwszego miał w wieku 20 lat i od tego czasu nie ma praktycznie wystawy i zawodów, które odbyłyby się bez niego i jego psów. Hodowlę ma od dawna, pucharów nie liczy, dyplomów też nie. - Anna, wyobraź sobie, że dwa lata temu Vaclav pojechał na zawody do Irlandii, gdzie zdobył puchar i dostał w nagrodę 300 Euro. Puchar przywiózł, o pieniądzach zapomniał... - mówi i uśmiecha się czule do męża.
Vaclav niedługo zacznie budowę potężnej hali na siano i sianokiszonkę, a wczoraj złożył projekt na wybudowanie ośrodka turystycznego na 400 łóżek. O pierwszym pomyśle mówił żonie od początku, a o drugim poinformował wczoraj i jeszcze czeka na jej reakcję...
A co zrobią, gdy już im się nie będzie chciało pracować? - Umrzemy! – mówi Věnceslava i wybucha śmiechem, który udziela się nam wszystkim.