Stephanie Giere - niemiecka lekarz weterynarii w Polsce
Co było najtrudniejsze dla ciebie na tym etapie?
Największy problem miałam z moim zawodem. Zanim Polska stała się członkiem Unii Europejskiej, czyli przez 3 lata, pracowałam na zastępstwie w różnych gabinetach weterynaryjnych w Niemczech. 4 maja 2004 roku, zaraz po długim weekendzie, pojechałam do Wrocławia do Izby Weterynaryjnej, aby się tam zarejestrować jako weterynarz. Do dzisiaj pamiętam zdziwione miny urzędników, którzy nie za bardzo wiedzieli, czego od nich chcę i co mogą ze mną zrobić. Oczywiście musiano uznać mój dyplom, ale żądano zaświadczenia z Urzędu Pracy w Jeleniej Górze, że nie zabieram nikomu miejsca pracy swoimi planami. To wszystko było do pokonania. Prawdziwego stracha dostałam, gdy mi powiedziano, że muszę poddać się egzaminowi z języka polskiego przed komisją Izby Weterynaryjnej. Matko, jak ja się wtedy bałam, że będę musiała zdawać egzamin pisemny. Na szczęście okazało się, że będzie to tylko rozmowa, a ta poszła mi całkiem dobrze, bo były ciekawe tematy. Chciano na przykład wiedzieć, jak wpadłam na pomysł, aby pracować w Polsce, a nie w Niemczech, gdzie mogłabym zarobić kilkakrotnie więcej niż tutaj. Efekt był taki, że jednogłośnie przyjęto mnie jako członka izby, którym jestem do dzisiaj i to jako jedyny z niemieckim dyplomem (śmiech). Trzy dni później założyłam działalność gospodarczą.
Wielkie uznanie dla twojej znajomości naszego naprawdę trudnego języka. Jak nauczyłaś się go?
Moim problemem było to, że gdy tutaj przyjechałam, znałam 5 języków obcych, ale żaden z nich nie pomógł mi zrozumieć choć jednego słowa po polsku. Postanowiłam zapisać się na kurs języka polskiego w Niemczech, ale szybko doszłam do wniosku, że tym sposobem nie nauczę się niczego. Pomyślałam, że może bezpośredni kontakt z Polakami będzie lepszy i tak było. Wprawdzie nie od razu, ale za to z częstymi z chwilami załamania. Mogę powiedzieć, że dzięki cierpliwości otoczenia i mojemu uporowi oraz zadaniom domowym naszych dzieci, mówię i piszę po polsku.
Wasi synowie są dwujęzyczni?
Tak i to bez akcentu. Jan ma w ogóle talent do języków, zna ich aktualnie 5 i chce w przyszłości studiować w tym kierunku. Finn lubi gotować, skąd jego wybór szkoły. Chodzi do technikum gastronomicznego w Jeleniej Górze.
Jak przyjęło was tutejsze społeczeństwo?
Kopaniec jest wyjątkowym miejscem. Wyjątkowym, bo mieszka tutaj bardzo dużo ludzi, którzy przyprowadzili się do Kopańca stosunkowo niedawno, czyli już po nas. To ludzie pracujący często w wolnych zawodach malarza, fotografa, aktora czy grafika. Przez tę mieszankę powstało społeczeństwo otwarte i tolerancyjne. My sami doświadczyliśmy bardzo szybkiej integracji, bo byliśmy ciekawi naszego nowego otoczenia, nie zamykaliśmy się ani w sobie, ani w naszym domu. Od początku ciężko pracowaliśmy i pomagaliśmy innym, jeśli była taka potrzeba. Często mogliśmy się przydać z racji mojego zawodu.
Jesteś w tym regionie znana i bardzo szanowana. Jak osiągnęłaś swój aktualny status?
Na początku bardzo pomógł mi znajomy, hodowca bydła. Być kobietą w tym zawodzie i zajmować się tak jak ja bydłem i końmi, to jest już samo w sobie wyjątkowe. Renomę wyrobiłam sobie ciężką pracą, radzeniem sobie ze skomplikowanymi przypadkami oraz tym, że hodowcy zaczęli polecać mnie sobie jako fachowca od bydła i koni. Dzisiaj mam szerokie grono hodowców, właścicieli dużych stad zwierząt, którzy obdarzają mnie, jako lekarza weterynarii, absolutnym zaufaniem, a to nie tylko cieszy, ale i zobowiązuje.
Co fascynuje cię w zajmowaniu się krowami, bydłem i końmi?
Myślę, że w przypadku ich hodowli można jeszcze dużo zmienić, a zwłaszcza w Polsce. Na przykład w dziedzinie homeopatii, na której ja się wychowałam, a później zgłębiłam jeszcze wiedzę w trakcie studiów w ramach specjalnego fakultetu. Pozytywne jest to, że polscy hodowcy, przynajmniej ci, z którymi ja współpracuję, są otwarci na nowe. Tutaj jest jeszcze dużo do zrobienia w procesie rozwoju, ale nie na granicy wydajności, jak to jest np. w Niemczech. W Niemczech są dwie skrajności: jedna to ta, która ma zaufanie do antybiotyków, a druga to ta, dla której antybiotyk jest największym przekleństwem. Moim zdaniem trzeba posiadać umiejętność znalezienia złotego środka i dopuścić jedno i drugie ale w odpowiedniej kolejności i wymiarze. Zaletą bycia weterynarzem w Polsce jest również to, że tutaj nie ma wąskich specjalności. W Niemczech hodowca koni nie zgłosiłby się do weterynarza, który specjalizuje się w leczeniu bydła i odwrotnie. Tutaj mogę się naprawdę wyżyć jako weterynarz.
Który z przypadków był dla ciebie najtrudniejszy?
Przypominam sobie historię sprzed kilku lat, gdy zadzwonił do mnie w nocy hodowca koni z informacją, że jedno z jego zwierząt ma silne wzdęcia i skurcze. Gdy dojechałam na miejsce, zobaczyłam leżące zwierzę, któremu wyszła część pęcherza moczowego na zewnątrz. Nad pęcherzem zobaczyłam dwie nogi rodzącego się źrebaka. Jak to mówimy w Niemczech: serce zsunęło mi się ze strachu do spodni. Nie było szansy ani czasu przetransportować zwierzę do kliniki. Wiedziałam, że wszystko zależy ode mnie. Zaczęłam od wyciągnięcia źrebaka, którego położyłam obok, będąc przekonana, że nie da się go uratować i zajęłam się pęcherzem moczowym matki. Po chwili usłyszałam, że źrebię daje oznaki życia, więc podjęłam jego reanimację. Matce założyłam wenflon i podłączyłam kroplówkę, która dałam do potrzymania gospodarzowi. Wszystko zakończyło się dobrze, choć poziom adrenaliny zarówno u mnie, jak i u hodowcy był bardzo wysoki. Za każdym razem daję z siebie wszystko choć nie zawsze jest to wystarczające... W tym przypadku na szczęście wystarczyło.
Jest coś, czego można ci życzyć?
O tak. Chciałabym jak najdłużej pracować w swoim zawodzie i móc pomagać zwierzętom a zwłaszcza tym dużym. Do tego potrzebne jest mi zdrowie, więc chciałabym być jak najdłużej zdrowa.