Aleksandra Filipiak - właścicielka nowej obory, plantacji truskawek i hoteliku
Jak Aleksandra Filipiak stała się właścicielką nie tylko okazałej obory, plantacji truskawek, ale i hoteliku.
Gospodarstwo, które prowadzi Aleksandra Filipiak, ma swoje początki w pierwszych latach XX w. kiedy do Julian – pradziadek mojej bohaterki - osiadł tu na dobre. Dokumenty, które udało się Aleksandrze odszukać potwierdzają, że w 1906 roku rozpoczęto wznoszenie budynku gospodarczego. Pradziadek odkupił ziemię wraz z istniejącymi budynkami od Niemca. Obecnie wizytówką gospodarstwa jest okazała obora i plantacja truskawek. Zresztą przed wjazdem na podwórze stoi kamienna tablica z adresem i nazwą: „Truskawkowe Pole”. Taka miała być nazwa gospodarstwa agroturystycznego, ale życie podyktowało nieco inny scenariusz.
Gospodarstwo po pradziadku Julianie przejęli dziadkowie Aleksandry – Regina i Jan, a po nich... Mirosława, mama pani Oli. Wprawdzie mama miała starszego brata i to on wydawałby się naturalnym następcą, ale on zdecydował się pozyskać gospodarstwo gdzie indziej i rozwinąć swoją działalność handlową. I tak 27-letnia kobieta została panią na włościach, a wkrótce dołączył do niej mąż, który już miał przepisane gospodarstwo w innych okolicach. - Widocznie się zakochał i poszedł za głosem serca – żartuje Aleksandra. - Na przykładzie mojej mamy i mnie widać, że jak w rodzinie urodzi się chłopak, to niekoniecznie będzie następcą w gospodarstwie - dodaje ze śmiechem.
Jej rodzice zaczęli samodzielnie gospodarzyć w 1980 roku. - Już wtedy zastanawiali się, w jakim kierunku iść. Gleby tu kiepskie i cudów nie należało się spodziewać – mówi pan Tadeusz, tata Aleksandry.
Mieli wtedy 19 ha gruntów ornych. Tadeusz z czasem wystarał się o wieloletnią dzierżawę i dokupił łąki. Łącznie jakieś 40 ha. Filipiakowie doczekali się trojga dzieci: dwóch córek i najmłodszego w tym gronie syna. Aleksandra była dzieckiem “środkowym”. Starsza od niej siostra jest z zawodu polonistką i dziennikarką, ale pracuje w Anglii z dziećmi autystycznymi. - Siostra wielokrotnie podkreśla, że jest to niekiedy ciężka praca, ale ona lubi to, co robi. Młodszy brat zdecydował się na karierę zawodową w firmie zajmującej się wentylacją i klimatyzacją, w której jest teraz głównym handlowcem. I tym sposobem – podobnie jak w przypadku mamy Aleksandry – stery gospodarstwa trafiły w ręce kolejnej kobiety.
- Mawiamy często, że to gospodarstwo ma szczęście do kobiet – śmieje się rolniczka.
ROLNICZKA Z PAPIERAMI. POSTAWIŁA OBORĘ NA 140 SZTUK
Aleksandra ukończyła Liceum Agrobiznesu na poznańskim Golęcinie i zootechnikę na Uniwersytecie Przyrodniczym w Poznaniu. Rodzice w międzyczasie przepisywali częściami gospodarstwo na nią.
- Starałam się o status „Młodego Rolnika” i akt notarialny był niezbędnym elementem. Chociaż przyznam, że zostanie formalnie rolniczką nie było łatwym zadaniem – wyznaje dziewczyna. - Nigdy nie żałowałam decyzji o przejęciu gospodarstwa. Wątpliwości pojawiały się wtedy, gdy zdecydowałam się na budowę nowoczesnej obory na 140 sztuk bydła. Drożała stal na konstrukcję, a ceny płodów rolnych szły w dół - dodaje.
I chociaż w oborze obsadzone są 100 stanowiska, to 40 jest jeszcze wolnych. -Zdecydowałam się na większą oborę niż obsada opasami i jałówkami, ponieważ chciałam uniknąć sytuacji, która miała miejsce w wielu gospodarstwach w przeszłości, kiedy to budowano oszczędnie, a później dolepiano do istniejących budynków komórki, chlewiki, itp. Taka perspektywa mnie nie pociągała – mówi z przekonaniem rolniczka.
Nowa obora służy stadu od czterech lat. Aleksandra nie zdecydowała się na bydło mleczne, bo jak sama mówi – trudno byłoby teraz poradzić sobie z udojem mleka.
Rolniczka uprawia pszenżyto, kukurydzę i niewielki kawałek jęczmienia. Całość produkcji roślinnej plus zielonki i siano z łąk przeznaczone jest na pasze dla stada byków i jałówek. Własnej produkcji nie starcza. - Kupujemy i zboże, i słomę, bo własnych zasobów za mało – wyjaśnia tata Aleksandry. - Obora jest ściółkowa. Obornik zagospodarujemy na naszych polach, ale musimy się liczyć z tym, że przyjdzie poradzić sobie z nadwyżkami.
Gospodarstwo ulokowane jest na terenie dwóch gmin, ale nie trzeba daleko jechać na jego kraniec. Zaledwie jakieś 3 kilometry.
- Coraz częściej zastanawiam się nad ewentualnością kupna ziemi. Jednak zawsze istnieje groźba, że na przetargach ustnych przebiją mnie ci, którzy przyjeżdżają z zamiarem wygrania przetargu za wszelką cenę. Myślę, że instytucje państwowe, które decydują o obrocie ziemią muszą w końcu zacząć widzieć korzyści dla rolników chcących powiększać gospodarstwa, nie zaś tworzyć kolejne bariery, które ich do tego zniechęcają – mówi Aleksandra.
Rolniczka uważa, że w wielu sprawach rolnicy są pionkami w grze wielkich korporacji, które ustalają między sobą rynki zbytu i ceny. Rolnicy zaś wielokrotnie postawieni są w sytuacji beż wyjścia i aby przetrwać ekonomicznie, muszą zaakceptować narzucone reguły gry.
- Czasami się boję, że nie dam rady. Kiedy jednak jesienią widzę, że auto mi się nie mieści w stodole, bo ta zawalona sianem. Kiedy spichlerze są pełne,a pryzmy z kukurydzą się kiszą, to jestem spokojniejsza. Gdyby jeszcze te korporacje nie dobijały gospodarstw indywidualnych, to było by super - mówi refleksyjnie Aleksandra. - Państwo narzuca regulacje, które zmuszają nas wręcz do kombinowania. Jak ja zaczynałam, to Panem i Bogiem byli 30- 40- hektarowcy. Dzisiaj poniżej 100 ha ciężko czuć się bezpiecznie. Ale miłość zostanie miłością... Myślę, że gdybym podjęła inne decyzje, to dziś pracowałabym gdzieś na etacie i wracała do truskawki. Dziś nie otrzymuję co miesiąc pensji, nie mam komu złożyć wniosku o urlop, a wypłatę mam co dwa lata. Do innej pracy nie pójdę, bo też kto mnie przyjmie?
Aleksandra uważa, że przy hodowli bydła trzeba mieć coś w zapasie. Ona ma truskawki, a jej kolega z grupy producenckiej bydła, którą założyli, hoduje dodatkowo...ślimaki.
- Nie da się ukryć, że pandemia koronawirusa zachwiała możliwościami specjalizowania się w produkcji, dodruk pieniędzy spowodował inflację, a jej rozmiarów rolnictwo nie zdoła sobie zrekompensować – dodaje. - Rosną ceny środków ochrony roślin, a wycofanie niektórych z nich powoduje konieczność zakupu innych i to wielokroć więcej. Ludziom w miastach wydaje się, że rolnikom manna spada z nieba. Mało kto edukuje miastowych na temat warunków pracy i życia na wsi. Politycy przypominają sobie o nas przy okazji kampanii wyborczych – mówi z nutką lekkiego rozgoryczenia.
O smakowitym kawałku truskawek na str. 2