Waldemar Witkowski i jego syn Jakub realizują się jako rolnicy
Co mają wspólnego ze sobą brzoskwinie, pieczarki, trzoda chlewna, orzechy, proso i ziemniaki frytkowe? Otóż zostały zebrane przez Waldemara Witkowskiego i jego syna Jakuba, którzy przywędrowali z Poznania do Markowic, aby realizować się jako rolnicy.
Do połowy lat 80-tych pan Waldemar był kierownikiem Stacji Obsługi Samochodów w Poznaniu. Urodził się na Malcie, gdzie rodzice mieli na kościelnej ziemi około hektara gruntów, a na nich dwa tunele, w których uprawiali na wiosnę pomidory, a po nich chryzantemy. Repertuar uprawy wzbogacony został w połowie lat 70-tych o truskawki, gdy do pomocy dołączył pan Waldek. Jak sam mówi, był to moment, gdy narodziło się jego hobby, czyli umiłowanie do pracy na roli. Do dzisiaj podkreśla, że nie jest rolnikiem z wykształcenia, lecz z zamiłowania. Wtedy też poznał swoją żonę Grażynę. Był to okres intensywnych spotkań rodzinnych, w których brał udział między innymi wujek pani Grażyny, dyrektor Wydziału Rolnictwa w Poznaniu. Wujek miał tęgą głowę do interesów i powtarzał: - Waldek, najlepsza inwestycja to jest ziemia! Pan Waldek poszedł za tą radą i postanowił, z niemałymi problemami finansowymi, zakupić na obrzeżach Poznania pierwsze własne 2 hektary. Za poradą kolejnych osób, tym razem przyjaciół z Akademii Rolniczej, założył na nich sad i posadził brzoskwinie oraz wiśnie. Zaczęło się życie na dwie zmiany: od 6.30 na Stacji Obsługi Samochodów, a przed pracą i po niej - w sadzie. Ciągnika nie miał, więc wyposażony w piłę, sekator i opryskiwacz plecakowy pielęgnował ok. 1.000 drzewek ręcznie. Oprysk, ze względu na pszczoły, trzeba było robić przed wschodem lub po zachodzie słońca, co powodowało, że dzień naszego bohatera był nieraz bardzo długi. Zarobione w ten sposób pieniądze zainwestował w kolejne hektary.
12 hektarów i trzoda chlewna w Markowicach
W lokalnej gazecie wyczytał, że niedaleko Środy Wlkp. jest do kupienia 12 hektarów. W swojej wyobraźni widział już kolejne tysiące drzewek, ale rzeczywistość sprowadziła go na ziemię. Hektary mógł wprawdzie kupić, jednak musiał się zobowiązać, że przejmie je wraz z trzodą chlewną, którą zajmował się dotychczasowy właściciel gospodarstwa. Po wielu perypetiach i rozmowach rodzinnych został w 1986 roku właścicielem 12 hektarów i ponad stu świń. Jak wspomina pani Grażyna, świnie były wszędzie: w chlewie, w komórkach, w przybudówkach, pod stodołą i w piwnicach. Był to bardzo trudny okres, gdyż wszystkiego trzeba było się nauczyć. Czarna magia w postaci inseminacji świń czy ich żywienia. Wiedza płynęła z książek, bo sąsiedzi byli zdania, że jak już przyjechała taka mądrala z wielkiego Poznania, to niech się sama uczy. Uczyli się i praktykowali ok. 10 lat, ale gdy ceny skupu żywca zaczynały spadać, postanowili przerzucić się na pieczarki.
Schaboszczak z pieczarkami
W tej dziedzinie byli pionierami. W 1989 wybudowali 4 hale. Interesy z pieczarkami były lukratywne. Zbytem nie trzeba było się przejmować, bo całość odbierały przetwórnie. Dobre czasy trwały do momentu, gdy na rynek weszła blanszowana pieczarka holenderska, a trochę później - pieczarka chińska. Przetwórnie zaczęły plajtować, a jedynym odbiorcą była giełda Franowo. Podaż była tak duża, a popyt tak mały, że przestało się opłacać prowadzić ten interes dalej. - Często przywoziłem te pieczarki z powrotem i spasałem nimi świnie. Śmialiśmy się wtedy, że jeśli ktoś od nas kupuje wieprzka, to ma już gotowego schaboszczaka z pieczarkami - wspomina pan Waldemar.
Potrzebne było drastyczne cięcie. Zlikwidowano hodowlę świń i produkcję pieczarek, a w zamian za to posadzono cebulę, która towarzyszy gospodarstwu do dnia dzisiejszego.
W 2003 roku nadarzyła się okazja dzierżawy gruntów od ARiMR. Wprawdzie pan Waldek był w międzyczasie po zawale, ale jego syn Jakub kończył technikum ogrodnicze i na szczęście wykazywał zainteresowanie rolnictwem. Ten ostatni fakt dodał gospodarzowi wiatru w żagle, w efekcie czego zdecydował się na zakup w dwóch etapach ziemi oraz jej dzierżawę. Aktualnie gospodarzą razem na ok. 200 własnych hektarach i ok. 100 dzierżawionych, z czego 1/3 jest prowadzona w trybie ekologicznym. Ekologia podsunęła kolejny pomysł na życie.
Plantacja orzechów i żyta
Część gruntów była nie tylko klasy V i VI, ale jeszcze do tego zakwaszona. Co z tym robić? Z radą przyszedł doradca rolnośrodowiskowy, który wyszukał program Ministerstwa Rolnictwa z możliwością zakładania plantacji orzechów włoskich. Nie dość, że większość powierzchni można było w nieskomplikowany i lukratywny sposób zagospodarować drzewkami, to jeszcze między nimi starczyło miejsca na zasianie żyta i jęczmienia, bo orzechy rosły w odległości 10 metrów od siebie. Pięć lat minęło jak z bicza strzelił i program się skończył. W agencji spytano, co pan Waldek będzie robił z tymi orzechami dalej, więc powiedział, że albo zajmie się produkcją oleju, albo (ze względu na twardość drewna orzechowego), będzie je sprzedawał na kolby karabinowe, albo odda całość w dzierżawę. Skorzystał jednak z informacji w agencji i wybrał czwartą możliwość, czyli zakończył orzechową przygodę, tym bardziej, że dopłat na dalsze zajmowanie się nimi państwo już nie oferowało. - Osobiście uważam, że program z plantacjami orzechowymi był ministerialnym bublem, ale była to legalna propozycja dla rolników, z której wielu, a w tym i my, skorzystaliśmy. Udało nam się przez to zakupić park maszynowy, który służy nam do dzisiaj - wspomina pan Waldemar. Miejsce orzechów zajęło proso i zajmuje je do dzisiaj.
Frytkowe ziemniaki i marzenia Jakuba
Gospodarstwo skorzystało przy zakupie sprzętu już trzykrotnie z programu PROW, a Kuba mieści się w nim jako „młody rolnik”. To właśnie on, jako najmłodszy z trojga rodzeństwa, gospodaruje z ojcem i realizuje swoje pomysły. A pomysłowość odziedziczył chyba w genach, bo to, co zaczął ojciec, on kontynuuje. Unowocześnia, rozbudowuje i to z całkowitą aprobatą seniora. Z dumą pokazuje sprzęt i urodzaj tegorocznych zbiorów: góry ziemniaków oraz cebuli. 130 hektarów pól jest nawadniane. Jest to koniecznością zwłaszcza w przypadku ziemniaków frytkowych, które muszą być szczególnie dorodne, jeśli chodzi o ich wielkość. Skąd pomysł na ten właśnie rodzaj ziemniaka? - Przed czterema laty mieliśmy duże plony jadalnych ziemniaków, ale nie było na nie zbytu. Sprzedaliśmy je do gorzelni za marne grosze. Trzeba było się rozejrzeć za alternatywą i ją znaleźliśmy. Teraz mamy zakontraktowanych 130 hektarów, ale gdyby były warunki, chętnie poszerzylibyśmy tę działalność.
Marzenia i wakacyjne plany
Stoimy obok podupadłego, ale ślicznego domku-dworku. Okazuje się, że marzeniem Kuby jest jego wyremontowanie i zamieszkanie ze swoją rodziną. Teraz mieszkają w trzy generacje pod jednym dachem. Rodzice, siostra Joanna z mężem, brat Jarosław oraz on - obaj z żonami. Każde z nich ma po jednej latorośli, czyli razem 11 osób. Miejsca jest dużo, a nad wszystkim czuwa sprawnie i chętnie mama Grażyna. No, ale marzenia i plany trzeba mieć.
A czego życzyłby sobie pan Waldek? - Aby było zdrowie i zgoda w rodzinie. No i może abyśmy mogli dalej tak podróżować, jak dotychczas. Zeszłego roku byliśmy trzy razy na wakacjach, a teraz za dziesięć dni wyjeżdżamy do Turcji. Musi być czas na wszystko. Nie można gonić ciągle w piętkę. Jakub dodaje: - Kiedyś żyliśmy, aby pracować, a teraz pracujemy, aby żyć. I tak jest dobrze. A co zrobią po zakończeniu programu z prosem lub, jeśli coś wyjdzie nie tak z ziemniakami frytkowymi? - Na pewno na coś się zdecydujemy, bo pomysłów mamy dużo!