Rolnicy walczą o to, by nie popadać w długi
Czy zrzeszanie się jest sposobem na bolączki producentów żywca wieprzowego? Jaka jest siła negocjacyjna grup producenckich i czy rolnicy upatrują swoich szans w przetwórstwie i handlu? O sytuacji na rynku trzody chlewnej ze Stanisławem Kałużnym, prowadzącym grupy producenckie z powiatu wrzesińskiego rozmawia Marzena Zbierska.
Ceny skupu żywca wieprzowego spadają. Kolejne notowania w pierwszych dniach stycznia 2016 roku nie przyniosły zmian. W wielu gospodarstwach rolnicy od dłuższego czasu generują straty. Jak radzą sobie z tą sytuacją?
Rolnicy funkcjonują na zasadzie typowego uporu chłopskiego. Nikt nie kalkuluje faktycznego kosztu produkcji roślinnej, nie liczy wartości rynkowej zboża zużytego na pasze, pomijam też koszty pracy rolnika, amortyzację budynków. To pozycje, które nie są uwzględniane w kalkulacji opłacalności produkcji. A powinny. Obecnie gospodarstwa finansują się dzięki własnej produkcji roślinnej. Dlatego najgorzej wygląda sytuacja w tych gospodarstwach, gdzie areał jest mały i trzeba kupować zboże. Wtedy finanse nie zamykają się w żaden sposób. Jeszcze przez jakiś czas producenci będą uruchamiać oszczędności, wykorzystywać zapasy z lat poprzednich, ale na jak długo wystarczą?
Czy obecnie można mówić o jakiejkolwiek opłacalności produkcji?
W ostatnich miesiącach w wielu gospodarstwach specjalizujących się w produkcji żywca toczy się walka o niepopadanie w długi. O opłacalności nie ma mowy. Koszt produkcji tucznika od wagi od 30 do 120 kg to jest od 4,2 do 4,6 zł za kg żywej wagi. Takie ceny na rynku nie funkcjonują. Nawet te, które my uzyskujemy w ramach grupy producenckiej odbiegają od tego poziomu.
Grupy producentów trzody chlewnej działające w ramach Wspólnoty Producentów Rolnych Ziemi Wrzesińskiej zrzeszają ponad 60 rolników z gminy Września, Miłosław i Kołaczkowo oraz kilku producentów z powiatu średzkiego.
Zgadza się. Grupy producenckie działają pod egidą Wspólnoty Producentów Ziemi Wrzesińskiej, która została zarejestrowana 13 maja 1999 roku jako stowarzyszenie i obecnie skupia 85 osób. Oprócz producentów trzody chlewnej, zrzeszonych w trzech grupach, wśród członków są producenci bydła mlecznego oraz bydła mięsnego, zboża i rzepaku. Stowarzyszenie organizuje szkolenia dla członków grup producenckich, warsztaty polowe na początku okresu wegetacji oraz dni pola, kiedy widać już efekty końcowe pracy.
Jaka jest roczna wielkość produkcji hodowców trzody chlewnej zrzeszonych w grupach i jak się zmienia?
Rocznie produkujemy ponad 50 tys. tuczników. Działamy od 7 lat i od tamtego czasu wielkość produkcji systematycznie wzrasta. Średniorocznie odnotowujemy wzrost produkcji o 18%. Zróżnicowanie hodowców pod względem wielkości produkcji jest coraz większe. Mamy takich producentów, którzy sprzedają kilka tysięcy zwierząt rocznie, ale również takich, który rocznie odstawiają zaledwie sto tuczników. Wyraźnie zmieniła się struktura produkcji. W 2008 roku notowaliśmy 90% produkcji z cyklu zamkniętego, a obecnie jest to 40% produkcji. Aż 60% tuczników pochodzi z cyklu otwartego.
Jak wzrost produkcji przekłada się na przychody ze sprzedaży?
Za wzrostem produkcji nie idzie jednak wzrost przychodów ze sprzedaży. W 2014 roku odnotowaliśmy wzrost sprzedaży o 18,7% w porównaniu z rokiem poprzednim, ale znaczny spadek cen spowodował spadek przychodów ze sprzedaży o 16,8%. Zakładając, że w 2015 roku spadek przychodów był na podobnym poziomie, a to bardzo możliwe, to rentowność produkcji tucznika na przestrzeni dwóch ostatnich lat spadła o ok. 30%. To bardzo dużo.
Co Pana zdaniem powoduje niską cenę na rynku, czy wyłącznie embargo na eksport mięsa do Rosji, czy również import z zachodu Europy.
Zahamowany eksport do Rosji to jeden z czynników powodujących nadmiar produktu na polskim rynku. Jednak większe znaczenie ma wstrzymany eksport do krajów Dalekiego Wschodu: Chin, Japonii i Korei Południowej. To były rynki bardzo ekskluzywne, gdzie ceny były bardzo wysokie, co pozwalało na dobre funkcjonowanie rynku wewnętrznego. Obecnie ze względu na wykrycie wirusa afrykańskiego pomoru świń, eksport do Azji został zamknięty i dopóki znów nie ruszy, towar zostanie na polskim rynku. Mimo że na rynku jest nadmiar produktu i niskie ceny, Polska jest w dalszym ciągu importerem wieprzowiny, co pogłębia kryzys.
Na rynku trzody chlewnej funkcjonuje zjawisko zwane „hotelarstwem”, kiedy chlewnia staje się wyłącznie tuczarnią, a rolnik nie inwestuje w stado. Czy to zjawisko może wpływać na spadek cen?
Oczywiście, działalność tzw. hoteli w branży bardzo zaniża ceny. Firmy „hotelarskie”, zawierając umowy z zakładami mięsnymi zazwyczaj negocjują dla siebie wyższe ceny, a zakłady mięsne, chcąc osiągnąć założony zysk z całej produkcji, muszą gdzieś skompensować wyższy koszt zakupu surowca. W konsekwencji istnieje silna presja na cenę, aby płacić mniej pozostałym dostawcom.
Czy ze względu na ograniczenia kapitałowe rolników „hotelarstwo” na rynku trzody chlewnej będzie się rozpowszechniać?
Trudno ocenić. Gospodarstwa, które funkcjonują w systemie hotelowym, narażają się na ubezwłasnowolnienie od odbiorcy, a to nie jest korzystne. Dopóki ten system funkcjonuje, rolnik żyje bezpiecznie, bo ma co miesiąc stały wpływ ze sprzedaży, nie angażując własnego kapitału, nie martwiąc się o wyniki produkcyjne. Ale w sytuacji, kiedy właściciel tzw. hotelu wymówi umowę, rolnicy, którzy z nim współpracują, zostają bez źródła dochodu i jeśli nie gromadzą zapasów – bez jakiegokolwiek kapitału na rozpoczęcie produkcji. My, jako grupa producencka, nie podpisujemy takich kontraktów.
Czy grupy producenckie mają dostateczną siłę przetargową w negocjacjach z odbiorcami?
Działa to na zasadzie: duży może więcej. Największe korzyści z przynależności do grupy odnoszą członkowie, którzy produkują najmniej, bo oni samodzielnie nie mieliby jakichkolwiek szans na negocjacje ceny z zakładami mięsnymi. Ale korzyści finansowe są niepodważalne dla wszystkich, choć ostatecznie cena zawsze uzależniona jest od wielkości i jakości partii.
Czy z uwagi na sytuację rynkową rolnicy myślą o zamykaniu hodowli? Czy to jeszcze nie jest krytyczny moment? Jak wygląda sytuacja ekonomiczna gospodarstw członków grup?
Ostatnie lata dla członków naszych grup to wzrost jakości i modernizacja budynków inwentarskich. Bardzo wiele budynków inwentarskich zostało przebudowanych na chlewnie rusztowe zamiast ściółkowych. Rolnikom ubyło bardzo dużo pracy fizycznej, trudnej i czasochłonnej. Obsada na rusztach jest większa niż obsada na ściółce, co umożliwia wzrost produkcji. Oprócz tego powstało wiele nowych budynków inwentarskich i kolejne wciąż powstają. W takiej sytuacji nikt nie myśli o wygaszaniu działalności.
Korzyścią ze zrzeszania się w grupach producenckich są także dopłaty unijne do obrotu. Jak to będzie wyglądało w latach 2014 -2020?
Będzie korzystniej z punktu widzenia grupy producenckiej. W starym rozdaniu w latach 2007-2013 dopłaty musiały być przeznaczone na działalność administracyjno-biurową. W nowej perspektywie unijnej tego ograniczenia nie ma, a same dopłaty będą wyższe (maksymalnie 100 tys. euro rocznie). Dopłaty nie muszą być przeznaczone na koszty administracji, mogą zasilić budżety rolników.
Pozostańmy przy wsparciu rządowym dla branży. Czy działalność Funduszu Promocji Mięsa Wieprzowego ma sens? Czy impuls rynku wynikający z większego popytu uruchomi reakcję zwrotna, która dotrze do rolnika? Przecież niewykluczone, że skończy się wyższą marżą w handlu, większymi zyskami dla zakładów mięsnych…
Promocja spożycia wieprzowiny jest potrzebna i na pewno działania prowadzone do tej pory są niewystarczające. Widzimy spoty w telewizji, stoiska promujące polską żywność na międzynarodowych imprezach targowych, ale ostatnio częściej mówi się o jabłkach niż o wędlinach i polskiej wieprzowinie. Tymczasem jeszcze rzadziej spotykamy promocję polskich wyrobów na półkach sklepowych. Istotnie rolnik na tym nie korzysta. Sam konsument nie ma w zasadzie żadnej informacji, jakie wędliny kupuje i czy surowiec do ich produkcji pochodził z polskiego gospodarstwa.
Jak to zmienić?
Unia Producentów i Pracodawców Przemysłu Mięsnego od ponad dwóch lat stara się o rozpropagowanie systemu jakości dla polskiej żywności. System certyfikatów ma funkcjonować już na poziomie chlewni. Okazuje się, że w Polsce produkuje się około 100 tys. tuczników, które mają ten znak jakości QAFP, ale nie wiadomo, gdzie trafia produkt, który powstał z przetworzenia jakościowego surowca. W przyszłości ma się to zmienić. Rozpowszechnienie certyfikatów wymaga wysiłku i kosztów na podniesienie jakości produkcji, ale trudno wymagać od rolnika, żeby ponosił koszty promocji polskiej wieprzowiny, bo na to nie stać w zasadzie nikogo wśród producentów. Tu rola Funduszu Promocji Mięsa Wieprzowego.
Czy branży rolnej może pomóc system dopłat do prywatnego przechowywania wieprzowiny?
Trzeba się zastanowić, co oznacza dopłata do przechowywania wieprzowiny. W praktyce to oznacza, że prywatny przedsiębiorca, który dysponuje chłodnią, skupi towar z rynku za bezcen i otrzyma dopłatę. Ten przedsiębiorca najczęściej nie wyeksportuje mięsa wieprzowego poza granice Unii Europejskiej, ale trafi ono znów na rynek polski, w momencie korzystnej zwyżki ceny. Wtedy, kiedy rolnik miałby nikłe szanse odbudować straty z poprzedniego okresu, towar wróci na rynek. Ten mechanizm się nie sprawdza. To tylko odroczenie wyroku skazującego. Rynek potrzebuje bezpośrednich dopłat do eksportu wieprzowiny poza kraje Unii i na to powinny być przeznaczone fundusze rządowe.
Czy możliwe jest uruchomienie przez rolników zrzeszonych w grupie producenckiej kolejnych ogniw w kanale dystrybucji, aby zmniejszyć w przyszłości zależność od zakładów mięsnych? Mam na myśli inwestycje w przetwórstwo i handel ze strony producentów żywca…
Rolnicy zawsze o tym myśleli, jednak nie jest to takie proste, jakby się wydawało. Zanany jest przykład zakładów mięsnych, które przejęła spółdzielnia grup producentów i niestety nie poradziła sobie na rynku. Utworzenie nowego zakładu przetwórczego przez grupę to bardzo duże nakłady finansowe i to jest główna bariera wejścia w ten segment rynku.
A lokalnie?
Przy skali produkcji naszej grupy, przetwórstwo we własnym zakładzie to nie jest wcale małym przedsięwzięciem. Ubój 250 szt. dziennie to już sporo. Trzeba to przerobić i sprzedać, a w przeciętnym sklepie sprzedaje się ok. 5 tuczników dziennie. Na lokalnym rynku powstają nowe sklepy mięsne, które działają i zapewne nie są deficytowe. Jednak z relacji przetwórców, którzy mają takie sklepy od lat wiem, że sprzedaż detaliczna w małych sklepach czy lokalnych sieciach spada. Czy inwestując w mały zakład przetwórczy jesteśmy w stanie wyprodukować aż tak niszowy produkt, który przyciągnie konsumenta i utrzyma stałą klientelę na dłużej? Nie jestem pewien, bo klient ma szeroki wybór i zainteresowanie wędlinami z małych przetwórni może okazać się chwilowe.
Czy protesty rolników na ulicach są według pana sensowną formą walki?
Tak, to jest bardzo potrzebny sposób komunikowania swoich postulatów. Nie tylko elitom rządzącym, ale również społeczeństwu, które tylko w ten sposób może się dowiedzieć, że hodowca już jest na granicy wytrzymałości nie tylko finansowej, ale także psychicznej. Ceny wędlin w sprzedaży detalicznej nie spadają, a rolnicy dostają za swój produkt coraz mniej.
Czy grupa producencka jest gotowa zaangażować się w podobne akcje?
Moim zdaniem organizowanie protestów to zadanie dla rolniczych związków zawodowych. Mamy również izby rolnicze, które przypisują sobie dużo uprawnień i wyjątkową rolę w środowisku rolniczym. Ale nie uciekamy od współpracy w tym zakresie. Jeśli pojawi się inicjatywa, nie mówimy: nie.