Ataki wilków, powódź. To był trudny rok dla rolników z Kotliny Kłodzkiej [VIDEO]
Rok 2024 za nami. Dla Danuty i Tomasza Szymanowskich był on intensywny i nie należał do najlepszych, gdyż obfitował w wydarzenia spędzające im sen z oczu, jak chociażby atak wilków czy powódź. Aby dowiedzieć się, jak żyje się gospodarzom i ich 300 owcom dzisiaj, pojechaliśmy na Dolny Śląsk do Kotliny Kłodzkiej, a dokładnie do Konradowa, gdzie państwo Szymanowscy żyją i gospodarują od 2011 roku.
Spis treści:
Równo z początkiem adwentu zawitaliśmy w Konradowie. Jak na ten czas pogoda była dla nas łaskawa, bo jeszcze jesienna. Poranne słońce przygrzewało śmiało, choć już mało skutecznie, topiąc wszechobecną warstwę szronu.
ZOBACZ WIDEO:
Gospodarstwo Tomasza Szymanowskiego
Tomasz Szymanowski zawitał tutaj pierwszy raz 13 lat temu. W 2011 kupił pierwsze hektary gruntów ornych oraz użytków zielonych, a rok później wybudował owczarnię, do której wkrótce zawitały owce. Tym to sposobem zrealizował swoje marzenie z dzieciństwa, aby zostać hodowcą owiec. Pierwsze zapędy hodowlane miał już jako nastolatek:
- Jako chłopiec hodowałem owce w mieście. Zawsze mi się te zwierzęta podobały, zawsze chciałem mieć gospodarstwo ale nie było mnie na to stać. Dopiero jak mogłem sobie pozwolić, zacząłem tutaj kupować ziemię – wspomina pan Tomasz.
Dzisiaj do gospodarstwa należy ok. 200 hektarów z czego 105 jest własnością, w dwóch owczarniach hodowanych jest 300 owiec.
Dodatkowo w Kościanie produkuje się od 23 lat urządzenia dźwignicowe, bo oprócz tego, że Tomasz Szymanowski jest hodowcą owiec, to jest jeszcze, a może przede wszystkim, biznesmenem.
Dopłaty do owiec
Czy powiedzenie z lat 70-tych „Kto ma owce, ten ma co chce” powróciło do łask? A może aktualnym jest „Kto ma owce ten jest baran”?
Zdaniem gospodarza ani jedno, ani drugie.
- Kiedyś zarabiało się na wełnie, która była droga. Wystarczyło ostrzyc parę owiec i można było sobie nawet motorek kupić. Dzisiaj hodowcy zarabiają na dopłatach. Oprócz tego zarobek jest też z jagniąt, a zwłaszcza z tryczków, których rodzi się połowa. Cena za jagnięcinę jest taka sama jak za cielaczka. Wiadomo jest, że bydło jest większe, ale 10 owiec zje tyle samo, co jedna krowa. Jeżeli policzymy dopłaty do owiec, to nasze państwo daje hodowcom owiec znacznie więcej pieniędzy niż hodowcom bydła mięsnego – liczy głośno mój rozmówca.
Nie można zapominać o fakcie, że przy owcach jest więcej pracy: nie mogą cały rok przebywać na zewnątrz, bo są wrażliwe na temperatury, nie mogą zjeść byle czego, bo mają wrażliwszy przewód pokarmowy i mogą zachorować lub paść, potrzebują strzyżenia runa raz w roku oraz korekcji racic na wiosnę i jesienią. Suma summarum: hodowla owiec jest trudniejszą hodowlą niż zajmowanie się bydłem mięsnym.
Rolnicy z Kotliny Kłodzkiej: powódź była najgorsza
Mijający rok był nie tylko dobry. Najpierw pojawił się problem z wilkami, a potem doszła powódź. Co było gorsze?
Pan Tomasz nie potrzebuje na odpowiedź nawet ułamka sekundy.
- Powódź. To jest rzecz, która przyszła. Są straszne straty, ludzie potracili domy, nie wiedzą, co dalej. Z punktu widzenia społecznego to było coś strasznego, ale mówiąc przewrotnie, powódź nauczyła też dostrzegać swoich sąsiadów, patrzeć na drugiego, na zachowanie innych, na ewentualne kradzieże. To wszystko uczy. Człowiek staje się mądrzejszy.
Gospodarstwo państwa Szymanowskich straciło budynek gospodarczy, który przewrócił się do rzeki oraz 5 ton zboża. Maszyny zdołał pan Tomek powyprowadzać w bezpieczne miejsce, a zwierzęta nie były zagrożone, ponieważ znajdowały się powyżej strefy zalania.
Zniszczeniu uległ mostek dojazdowy do gospodarstwa, ale ten udało się naprawić wspólnymi siłami. Kilka dni później przyjechali żołnierze specjalizujący się w budowie mostów. Popatrzyli i stwierdzili, że naprawionym mostkiem będzie można przejechać nawet czołgiem.
Przechodzimy przez gospodarstwo i dochodzimy do strumyka górskiego, który wyrządził opisane szkody. Wierzyć się nie chce, że ten malowniczy potok wystąpił z brzegów, pozalewał gospodarstwa, pozabierał ze sobą budynki.
Czy spłynęły już jakieś odszkodowania?
- Z tego co słyszymy, to za trzy dni mają wypłacać jakieś zaliczki. Ja nie znam nikogo, kto by coś dostał. Między innymi chyba dlatego odwołano pana wojewodę, bo to jest już trzeci miesiąc po powodzi a ludzie są bez środków do życia. Nie chodzi o pieniądze, oni nie mają gdzie mieszkać – mówi Tomasz Szymanowski.
Również dla pani Danuty powódź była najgorsza. Zniosła ją źle i nie mogła sobie psychicznie z nią poradzić przez dwa tygodnie. Zdaniem pana Tomka sytuacja w przyszłości nie będzie lepsza, gdyż zmieniający się klimat pociągnie za sobą również powtarzające się wylewy rzek. Czas zatem oswoić się z tą myślą, lepiej się przygotować i nie liczyć na pomoc np. Wód Polskich, czy innych funduszy.
Jak nie powódź to wilki
W niedzielny poranek 5. czerwca doszło w gospodarstwie państwa Szymanowskich do ataku wilków.
Zaatakowane zostały barany wypasające się tuż przy domu. Jeden tryk zastał zagryziony, a drugi poważnie zraniony – wszystko na oczach gospodarza. - Zbudziło nas o świcie ujadanie psów – mówi pani Danuta.
A mąż dodaje: - Widziałem wilka dwa metry od siebie, więc pobiegłem po widły, bo z gołymi rękami na wilka to tak nie za bardzo. Wbiegłem do owczarni, ale w międzyczasie psy przegoniły wilki. Ostatni atak w wiosce był dwa tygodnie temu na krowy.
Wilki zagryzły 30 sztuk zwierząt
I znowu pytam o straty i odszkodowania. Okazuje się, że najwięcej szkód poniósł kolega pana Tomka – hodowca drogiej rasy owiec zwanej dorperem.
- Za tryka można uzyskać 3 tys. zł. Koledze wilki zagryzły 30 sztuk, więc złożył pismo o odszkodowanie na ok. 100 tys. Po dłuższym czasie dostał odpowiedź, że dostanie pokrycie strat, ale nie na wszystkie, tylko na te które były zakolczykowane. Na zakolczykowanie jagnięcia ma się 6 miesięcy czasu, a jego miały dopiero miesiąc, więc były bez kolczyków i na nie odszkodowania nie dostanie. Odpowiedź dostał, ale pieniędzy nadal nie ma, choć atak był latem, a teraz mamy grudzień – tłumaczy pan Tomasz i dodaje, że jego zdaniem - jeżeli ktoś był odpowiedzialny za spisanie szkód, to powinien poczuwać się do odpowiedzialności dopilnowania całej procedury.
Choroba niebieskiego języka
Powódź przeszła, wilki nadal są, a na horyzoncie pojawiła się informacja o chorobie niebieskiego języka. Czy ten temat również niepokoi moich rozmówców?
- Rzeczami, na które nie mam wpływu – w ogóle się nie przejmuję. Wiem, że jest choroba niebieskiego języka, wiem, że będą restrykcje w przemieszczaniu zwierząt w województwie dolnośląskim, wielkopolskim i lubuskim, wiem, że chorobę roznoszą komary kuczmany, mam nadzieję, że przez zimę nie będą latały, ale nie wiem co będzie wiosną czy latem. No ale nic tu nie mogę zrobić. Na razie nie ma szczepionek, a nawet jeśli by były, to nie wiem, czy wystarczy mi raz zaszczepić owce, czy raz na pół roku, czy na parę lat? Jedno jest pozytywne: owce nie zarażają się od siebie wzajemnie i jeżeli zachoruje jedna, to nie trzeba będzie wybijać całego stada – tłumaczy ze stoickim spokojem pan Tomasz.
Państwo Szymanowscy uważają, że póki co nie jest najgorzej, a jeśli będzie całkiem niedobrze, to nie będą prowadzić gospodarstwa, a ograniczą się do życia na wsi.
Tomasz Szymanowski: Podziwiam moją żonę
W gospodarstwie pomagają trzy osoby: jedna kobieta i dwóch mężczyzn.
- Na dzień dzisiejszy mamy dość komfortową sytuację i możemy pozwolić sobie na wyjazd np. na targi do Poznania – przyznaje pan Tomek.
I dodaje:
- Ale ja przede wszystkim podziwiam moją żonę. Ona wyszła za biznesmena, który nie miał nawet hektara ziemi i przyszła razem ze mną na wieś, gdzie ten domek jest wielkości jednego pokoju mojego domu w Kościanie… Trudno znaleźć kobietę z miasta, która poszłaby za mężem na wieś w gorsze warunki.
A czym zaimponował pani Danucie mąż?
- On zaimponował mi przedsiębiorczością i umiejętnością zarządzania – rewanżuje się mężowi pani Danka.
Pytam zatem trochę żartobliwie: - Ręka do góry: kto uważa, że bardziej kocha? - a w odpowiedzi słyszę pana Tomka: - Kogo? Mogę sobie wyobrazić, że to, co urzekło panią Danusię w obecnym mężu, to jest jego poczucie humoru.
Praca jest praktycznie na okrągło, ale są dwa momenty w ciągu roku, w których można wyrwać się na urlop. Jest to przed sianokosami, czyli na początku maja oraz przed wykotami czyli w grudniu.
Pani Danucie marzy się wyjazd na narty do Włoch, co próbuje wybić jej z głowy mąż, tłumacząc, że we Włoszech to już byli, a tutaj mają na każdym kroku możliwość jazdy na nartach, bo w sąsiedztwie jest 20 wyciągów.
Pani Danusia nie poddaje się: - To jest teren, który dobrze znam a ja chciałaby pojechać w inne miejsce niż Kotlina Kłodzka… Patrząc na ich uśmiechnięte twarze myślę, że chyba jednak pojadą na narty do Włoch.
CZYTAJ TAKŻE: Rolniczka z winnicą. Jak poznała męża? [WIDEO]