Wyprowadzili się z miasta i spełnili marzenie. Gospodarstwo "Kózka" [VIDEO]
Jolanta i Norbert Bruździńscy zaczęli swoją przygodę z rolnictwem w 1980 roku, kiedy na wieś przenieśli się z miasta. Zdecydowali się prowadzić gospodarstwo ekologiczne. Postawili na hodowlę kóz.
- Były to takie czasy, że koziego mleka w sklepie nie można było kupić. W ogóle było bardzo mało kóz, bo uznawano je za synonim biedy. Mąż poszukując kozy przejechał prawie 300 km i nie znalazł żadnej - mówi o początkach gospodarowania w latach 80-tych. Jolanta Bruździńska, która do wsi Łubowo położonej w woj. wielkopolskim przeprowadziła się wspólnie z mężem Norbertem z Poznania. - Zaczynaliśmy pracę na gospodarstwie od kilku hektarów i dwóch kóz. Najpierw chodziło nam o mleko do wykarmienia dzieci, dopiero później zgłosił się do nas handlowiec z Bydgoszczy, zainteresowany kupnem koziego mleka - wspomina Bruździńska, podkreślając, że początkowo kozy w ich gospodarstwie nie spotykały się z pozytywnymi opiniami. - Jako że byliśmy z miasta, to nie dotykało nas jednak tak bardzo to, co ludzie o nas mówili - zaznacza właścicielka gospodarstwa „Kózka”.
Wyprowadzili się z miasta i spełnili marzenie. Pionierzy
- Początkowo jeśli chodzi o sprzedaż przetworów z mleka koziego, to było bardzo trudno, dlatego że nie było żadnych przepisów odnośnie małego przetwórstwa. Byliśmy w zasadzie pionierami. Nie wiadomo było jak służby mają nas traktować - mówi Jolanta Bruździńska, wspominając początki sprzedaży mleka i przetworów z mleka koziego. - Dopiero po jakimś czasie okazało się, że to wszystko nie może być robione w domowej kuchni. Zostaliśmy przez miejscową weterynarię zobligowani do utworzenia osobnego miejsca, osobnej przetwórni, która do dnia dzisiejszego mieści się w piwnicy domu - tłumaczy rolniczka.
Od początku swojego gospodarowania na wsi Bruździńscy postawili na ekologię. - Mój mąż prenumerował pismo „Fantastyka”. To w nim po raz pierwszy przeczytałam artykuł prof. Mieczysława Górnego, który był nestorem ekologii w Polsce. Tak mi się to spodobało, że do niego napisałam. Nawiązaliśmy kontakt, później zaprosił mnie na kurs. Niestety nie mogłam na niego dotrzeć, ale po kilku latach w końcu się udało - opowiada Bruździńska. Spotkanie odbyło się w Skierniewicach. Jak wspomina Jolanta Bruździńska, wśród wykładowców znalazł się francuz będący właścicielem gospodarstwa ekologicznego o areale 5 tys. ha zlokalizowanego w Kanadzie. - Przekazywał on tak niesamowitą wiedzę, że ja przez 3 dni zapisałam 2 stukartkowe zeszyty. Był takim specjalistą. Podawał nam mieszanki traw jakie powinniśmy stosować, żeby łąki nie wymagały żadnego nawożenia. Dowiedziałam się też m.in. jak robi się naturalną podpuszczkę. Wszystko to były bardzo praktyczne rzeczy. Później tą wiedzę zgłębiałam przez wiele lat - opowiada. Rolniczka przez pewien czas myślała nawet o pójściu krok dalej i prowadzeniu gospodarstwa biodynamicznego. - W gospodarstwach biodynamicznych stosuje się preparaty ziołowe, którymi opryskuje się ziemię, albo dodaje się do je do kompostu. Byłam swego czasu na półrocznej praktyce ekologicznej w Szwajcarii i tam widziałam jak to się robi. Bardzo mi się to podobało. To było dla mnie trochę na granicy magii, wydawało się bardzo pociągające - przyznaje Bruździńska. - Ostatecznie jednak od tego pomysłu odwiodła mnie pani z doradztwa rolniczego, która słusznie stwierdziła, że w tamtych czasach w Polsce praktycznie nie istniały gospodarstwa ekologiczne, a co dopiero biodynamiczne i trudno nam będzie sprzedać swoje produkty - wyjaśnia właścicielka gospodarstwa „Kózka”. Zaznacza jednak, że raz zdecydowała się na zastosowanie preparatu ziołowego, który nauczyła się przygotowywać na zagranicznej praktyce. - Szpeciele zjadały nam lipę, a jako że ja pozyskiwałam wtedy kwiat lipy, to postanowiłam skorzystać z przepisu, który mówi, że należy: zebrać 60 sztuk szkodnika, spalić go na węglu drzewnym, uzyskany popiół dynamizować - czyli mieszać przez 10 minut, następnie dolać do tego litr wody, wstrząsać to przez 10 minut, dodać kolejne 9 litrów wody i mieszać przez kolejne 10-15 minut. Otrzymuje się roztwór, którym należy opryskać drzewo. Tak też zrobiłam i muszę powiedzieć, że przez kolejne 30 lat szpecieli nie było - przyznaje zadowolona Jolanta Bruździńska.
Wyprowadzili się z miasta i spełnili marzenie. Kozie mleko i przetwory
Obecnie Jolanta i Norbert Bruździńscy utrzymują stado około 65 kóz i gospodarują na areale 12 ha. - Hektary należą już do syna, my z mężem zajmujemy się tylko przetwórstwem - podkreśla. - Pasteryzujemy mleko w butelkach, robimy jogurty, serki twarogowe, ser typu gouda oraz inne sery podpuszczkowe z przyprawami i ziołami - wylicza właścicielka. Jeśli chodzi o ilość mleka pozyskiwanego od całego stada kóz, to w okresie jesienno-zimowym, nie są to duże wartości. - W tej chwili mamy około 11 litrów na dzień, czyli bardzo mało. To jest taki okres w którym kozy są zasuszane - podkreśla Jolanta Bruździńska. - Koza jest pół dzikim zwierzęciem, które w okresie zimowym w ogóle mleka by nie dawało. Tylko przez to, że nie przestajemy ich doić mamy to mleko, ale niektóre przetwórnie zasuszają stada na 3 miesiące. My nie chcemy tego robić, bo odbiorcami naszego mleka są głównie rodzice dzieci alergicznych. Dzieci muszą coś pić - wyjaśnia właścicielka gospodarstwa.
Kozy dojone są dwa razy dziennie. Jednorazowo obecnie trwa to około godziny. - Mamy dojarkę, ale kozy są jeszcze później „dodajane” ręcznie. Mąż zawsze sprawdza czy wszystko zostało już wydojone - mówi Jolanta Bruździńska. W trakcie doju kozy dostają paszę treściwą w postaci ziarna oraz warzywa i ziemniaki. - Każda dostaje swoją indywidualnie dopasowaną dawkę. Poza tym stado karmione jest jeszcze sianem, słomą i siankiszonką. W okresie letnim dodatkowo dostają też świeżą lucernę oraz trawę - tłumaczy Bruździńska. Jak podkreśla, zwierzęta mają dostępny przez cały rok wybieg. Zwierzęta same chowają się pod dach, w momencie w którym na zewnątrz panują niesprzyjające warunki atmosferyczne. - Mąż zrobił dla nich specjalne huśtawki, żeby miały rozrywkę. Wydaje mi się, że koza jak i większość zwierząt, reaguje na sposób traktowania. Jak jest szczęśliwa i zadowolona, to są lepsze wyniki - zauważa właścicielka gospodarstwa, podkreślając że zwierzęta mają u niej praktycznie „dożywocie”. - Kozy żyją 12-15 lat.
Wyprowadzili się z miasta i spełnili marzenie. Popularność produktów ekologicznych rośnie?
- Sery są u nas robione codziennie. Mamy grafik tygodniowy i w zasadzie każdego dnia robimy coś innego - mówi Jolanta Bruździńska. Jak zaznacza, co wtorek mąż jeździ z towarem do Poznania i tam rozprowadza go po sklepach. - Mamy też odbiorców indywidualnych, którzy przyjeżdżają do nas już od lat - zaznacza właścicielka „Kózki” podkreślając, że w chwili obecnej w przypadku niektórych produktów bywają problemy ze zbytem. - Gdy weszły przepisy działalności marginalnych, lokalnych, ograniczonych, to ludzie zaczęli produkować więcej przetworów z mleka koziego, dlatego czasami mamy problem ze sprzedażą, ponieważ produkt rolnictwa ekologicznego jest droższy. A niestety konsumenci nadal w większości patrzą na cenę, a nie na jakość - zauważa Bruździńska zaznaczając, że popularność produktów ekologicznych w ostatnim czasie wzrosła, jednak: - Chodzi głównie o warzywa.
Wyprowadzili się z miasta i spełnili marzenie. Kozie sery i jogurty to nie wszystko
- Przez szereg lat mieliśmy u siebie również agroturystykę, teraz nieco to straciło na popularności przez pandemię, ale mamy też m.in. edukację ekologiczną dla dzieci i młodzieży. Plan tego typu zajęć jest całoroczny. Na święta np. pieczemy wspólnie pierniki w specjalnym zabytkowym piecu, zbudowanym na podstawie planów z muzeum - mówi Jolanta Bruździńska. Jak podkreśla, przez szereg lat gospodarstwo „Kózka” było również odwiedzane przez grupy studentów z Poznańskiej Akademii Rolniczej (obecnie Uniwersytet Przyrodniczy) oraz rolników. - Odbywają się u nas również spotkania rodzinne i tematyczne, wieczory panieńskie. Raz była komunia, a nawet wesele słowiańskie - podsumowuje Jolanta Bruździńska.