Czy produkcja polskich prosiąt ma szansę?
Obecna sytuacja na rynku prosiąt w naszym kraju jest dramatyczna. Krążą opinie, że ten, kto chce się zająć tą gałęzią produkcji jest samobójcą.
Czy polska hodowla trzody jest skazana na zagładę?
Większość polskich gospodarstw rodzinnych hoduje trzodę chlewną w systemie zamkniętym. Oznacza to, że zajmuje się zarówno produkcją prosiąt, jak i tuczem. Jednakże w praktyce coraz częściej widać podział na dwa ogniwa: produkcję prosiąt i tuczenie warchlaków. Taki system wymaga wyhodowania licznej zdrowej i jednorodnej grupy prosiąt w określonym czasie. Dane statystyczne mówią, że od polskiej lochy średnio rolnik otrzyma rocznie 18 odsadzonych warchlaków. Ta ilość jest niska w porównaniu z innymi krajami (Dania - 27 prosiąt).
Produkcja prosiąt w tradycyjnym gospodarowaniu sprawia, że wszelkie czynności podporządkowane są cyklowi rozrodczemu pojedynczych loch, których kontrola wiąże się z dużymi nakładami czasu i jest mało efektywna. Wydajność takich chlewni jest niska i tym samym mało konkurencyjna. Gospodarstwa, które zarabiają na swojej działalności, odsadzają średnio od 20 do 26, a nawet 28 prosiąt od lochy w roku. Obecnie, aby tylko uchronić chlewnie od bankructwa, trzeba optymalne zarządzać stadem, prowadząc do poprawy wydajności i jakości produkcji. A wszystko to przy zwiększeniu jej skali, efektywniejszym wykorzystaniu czasu pracy i obniżeniu kosztów jednostkowych.
Byt wielu ferm zależy od zdolności do zwiększenia w krótkim czasie liczby loch i ich wydajności. Nie jest to łatwe w sytuacji, gdy ta grupa hodowców została pozostawiona sama sobie. Mając problemy z rozbudową chlewni - ze względu na ingerencje społeczności wiejskiej, długi czas oczekiwania na pozwolenia związane z budową, brakiem wsparcia ze strony państwa i gorszym, niż zachodni materiałem genetycznym, rolnicy muszą walczyć o utrzymanie się na rynku. Nic dziwnego, że część z nich rezygnuje i kupuje prosięta z Danii.
- Nie można wymagać od polskiego rolnika, żeby z dnia na dzień został farmerem. Żeby w gospodarstwie, które ma od kilkunastu do kilkudziesięciu ha, uruchomił produkcję na skalę kilkuset loch. Trzeba wziąć pod uwagę, że w polskich realiach, jeśli rolnik chce wybudować taki obiekt, to zaraz są protesty społeczeństwa. Myślę, że jest wiele powodów obecnej sytuacji - tłumaczy Marek Marciniak, prezes Zrzeszenia Producentów Trzody Chlewnej „RAZEM” w Czempiniu, jednej z najprężniej działających Grup Producenckich w Wielkopolsce, członek Rady Nadzorczej Krajowego Związku Grup Producentów Rolnych.
Jeszcze w 2010 roku, produkując w systemie otwartym, Polska była samowystarczalna, jeśli chodzi o prosięta i warchlaki. Potem nastąpiło dramatyczne wygasanie stad podstawowych. Urosła do ogromnych rozmiarów dysproporcja między możliwościami produkcji prosiąt a możliwościami tuczu. Jest on łatwiejszy i tańszy.
- Mamy obecnie 74 partnerów hodowców, którzy w ostatnich trzech latach wybudowali nowe chlewnie na mniej więcej tysiąc miejsc tuczowych. Miejsce w takim budynku dla jednego tucznika to koszt mniej więcej 700-800 złotych. Banki pożyczają pieniądze na tego typu inwestycje. Są bardziej chętne do udzielania kredytów, jeśli widzą, że hodowca ma podpisany kontrakt wieloletni na tucz. Dla porównania koszt wybudowania stanowiska dla jednej maciory to 12-15 tysięcy złotych, a więc budowa chlewni zarodowej idzie w miliony. Kogo dzisiaj stać albo kto ma zdolność kredytową na taką inwestycję? - pyta Mirosław Dackiewicz z firmy Agri Plus.
Można stwierdzić, że załamał się rynek prosiąt. W Polsce nie były budowane nowe porodówki, a w starych nie dało się prowadzić produkcji na odpowiednim poziomie, czyli takim, który pozwalałby na konkurowanie z zagranicą. - Wiele instytucji dba o to, abyśmy stali się wielką tuczarnią. My skutecznie w to wchodzimy - komentuje prof. dr hab. Zygmunt Pejsak, z Państwowego Instytutu Weterynaryjnego - Państwowego Instytutu Badawczego, Zakładu Chorób Świń. To jest zdecydowanie łatwiejsze, niż produkcja w cyklu zamkniętym i produkcja prosiąt. Wiadomo, że łatwiej jest być specjalistą w produkcji tuczników niż prosiąt. Jeśli nasze państwo chce odbudować stado podstawowe, musi mocno wspierać producentów prosiąt.
- Tuczarzy natomiast wspierają banki, Duńczycy i producenci pasz. Hodowcy, którzy mają 100 macior i produkują w cyklu zamkniętym, nie mają szansy w naszym kraju, aby się rozwinąć. Z określonej liczby producentów świń, musi zostać pewnie tylko procent tych najlepszych - profesjonalistów, bo pozostali nie wyżyją z prosiąt. Trzeba wziąć pod uwagę, że polski rolnik, gdy ma produkcję na poziomie duńskim, to żyje o wiele lepiej niż tamten - konkluduje profesor Pejsak.
Najlepsza sytuacja jest wtedy, gdy hodowla jest oparta na rodzimej genetyce.
- W pewnym stopniu się nam to udaje. Na dzień dzisiejszy są problemy z zaopatrzeniem dużych gospodarstw w liczne partie materiału hodowlanego. Ale myślę, że są szanse, aby polską hodowlę postawić na nogi. Trzeba tylko stworzyć młodym producentom dobre warunki - ciągłość cenową, większa pomoc i zainteresowanie państwa w rozwój tego kierunku, bo jak na razie nie było go w ogóle - tłumaczy Andrzej Kabat z Polsusu.
- Państwo nie powinno przyzwalać pewnym grupom ludzi na widzimisię, że w danym miejscu nie ma być chlewni. Wieś przecież ma produkować żywność, a nie być sypialnią. Jeśli nie zmienimy przepisów i nie będziemy ciągle wspierać produkcji rodzimej, to będziemy prawdziwą tuczarnią. Trzeba korzystać z naszego materiału hodowlanego, on naprawdę nie jest zły, trzeba się tylko nad nim pochylić - opowiada.
Średnia liczba odchowanych prosiąt od lochy w Polsce jest zasadniczo niższa niż w Unii.
Z czego to wynika?
- Trzeba wziąć pod uwagę, że nasza genetyka nie jest zła, to wszystko zależy od tego jak się przy niej pracuje, czyli kiedy rolnik chce uzyskać pierwszego prosiaka, a także jak długo trzymać, okres międzymiotu - dodaje Andrzej Kabat.
Za polską loszkę nie trzeba płacić 1000 czy 1200 zł, jak oferują firmy nakładcze. W Polsce wystarczy 800 zł razem z uzyskaniem prawa do stada podstawowego. Problem jest jednak z ilością prosiąt dostępną na rynku.
- Nie mamy swoich warchlaków, bo trzeba je umieć robić. To nie jest tak, że się idzie do chlewni i one są. Trzeba się najpierw nauczyć je produkować - mówi Andrzej Kabat.
Problem stanowi także zaufanie producentów do polskiego materiału.
- Jeżeli duńskie prosiaki można kupić o 30 zł taniej to rolnicy wolą tamte, one szybciej rosną, mniej jedzą. Tuczarze uważają, że Duńczycy robią lepsze warchlaki i za niższą cenę - żali się Maciej Wierzowiecki, rolnik z Torunia, który posiada 50 macior w cyklu zamkniętym.
Prezes Zrzeszenia Producentów Trzody Chlewnej „RAZEM” w Czempiniu stwierdza, że część hodowców kupuje prosięta wyprodukowane przez członków grupy, a część kupuje z rynku zewnętrznego.
- Ja ich rozumiem - oni potrzebują większej ilości bardziej wyrównanej partii - mówi Marek Marciniak.
Ile trzeba produkować, aby zapewnić byt swojej rodzinie? Nasze polskie gospodarstwa są drobne (kilkaset - tysiąc tuczników). Przy tej ilości ciężko jest utrzymać rodzinę.
- Mam 168 loch w cyklu trzytygodniowym, 24 maciory, co trzy tygodnie, czyli mniej więcej 300 sztuk warchlaków. Dla tuczarza to za mało. Żeby hodować, trzeba mu zapewnić 1000 warchlaków - tłumaczy Szymon Sosnowski z powiatu ciechanowskiego. - Uważam, że przy produkcji prosiąt mogą przetrwać tylko fermy mające 500-600 macior.
Zdarzają się jednak opinie mówiące o tym, że produkcja warchlaków i utrzymywanie macior jest opłacalne.
- W wielu gospodarstwach hodowanie loch jest opłacalne, tylko nikt o tym nie wie, bo rolnicy nie liczą kosztów ani efektywności. Często nadwyżka produkcyjna jest generowana właśnie na produkcji prosiąt, a nie na tuczu - mówi Andrzej Łukijańczuk z firmy PIC Polska.
Nawet teraz niewiele chlewni korzysta z programów komputerowych, a tym samym nie kontroluje opłacalności swojej produkcji. Rolnik nie wie co wpływa na zarobek gospodarstwa, a co powoduje straty. Wielu rolników nie ma także kontroli czasowej nad swoją działalnością, czyli nie wie ile w danym okresie zarobili, a ile stracili.
- Nie znam żadnego hodowcy, który ma sto macior lub więcej, produkuje 27 tuczników od maciory średnio w roku, żeby dopłacał do tuczu w przeciągu ostatnich 10 lat. Jedna jest zasada - musi to robić profesjonalnie - tłumaczy profesor Pejsak.