Ma do obrobienia 40 ha, stado macior i przychówek
Józefa Jundziłła poznałem ze dwa lata temu, kiedy redakcja „Wieści Rolniczych” została zaproszona na spotkanie rolników, podczas którego dyskutowano o problemach z zagospodarowaniem łąk w Dolinie Noteci. Temat ten prezentowaliśmy na łamach miesięcznika w kilku publikacjach.
Wybrałem się po tym czasie do Szamocina, gdzie znajduje się gospodarstwo państwa Jundziłłów. Tak już jest w tym mieście, że gospodarstwa rolne stanowią jego część, choć kiedy ich włodarze je obejmowali lub zakładali, nikomu się chyba nie śniło, że miasto je wchłonie.
POLNA NIE JEST JUŻ POLNA
Gospodarstwo Jundziłłów mieści się przy ul. Polnej, która teraz jest asfaltowa, a po obu stronach jezdni ułożono chodnik z kostki.
- Kiedy moi rodzice obejmowali to gospodarstwo po wojnie, to była tu tylko polna droga, na której my, dzieci, graliśmy w piłkę, w popularną klipę i było to miejsce wspólnych zabaw. Nikt się nie martwił o obecność samochodów, bo przejeżdżało ich może kilka w tygodniu – mówi z uśmiechem pan Józef.
Rolnik ma na karku 64 lata, 40 hektarów do obrobienia, stado macior i przychówku od nich, a do zapełnienia specjalną halę do przechowywania siana z prawie 23 ha łąk. Jego siano ma wzięcie i nigdy nie zalega w magazynie. – Mam pewnych odbiorców i widocznie konie, które, hodują polubiły moje siano – dodaje rolnik. Żeby się o tym przekonać, zaglądam do hali, w której leży teraz tylko kilkanaście bel słomy, ale i one wkrótce zostaną zagospodarowane w chlewni.
Zanim Jundziłłowie osiedlili się w Szamocinie, ich życie było pełne niekiedy tragicznych zdarzeń. Przyszła mama pana Józefa doświadczyła śmierci swojego pierwsza męża, który został zamordowany w Katyniu, a w rodzinie jego ojca zdarzyły się zsyłki na Sybir. Mieszkali na terytorium dzisiejszej Białorusi i doświadczyli skutków terroru władzy sowieckiej. Po wojnie trafili na terytorium Polski i jak to często bywało w przypadku repatriantów ze wschodu, zostali ulokowani na tzw. Ziemiach Odzyskanych. Ojciec pana Józefa wybrał Szamocin spośród trzech oferowanych lokalizacji. Dostał tu 13,5 hektara ziemi, a w niedalekiej Chodzieży poznał swoją przyszłą żonę, która straciła męża w Katyniu, a sama doświadczyła zsyłki. Była już matką dwojga dzieci, które razem z nią były zesłane na Sybir. Ojciec pana Józefa doświadczył wojny jako żołnierz dwukrotnie ranny, jego brat był w szeregach AK, a kolejny, jako przeciwnik kolektywizacji, został wywieziony do Kazachstanu. Siostra mamy Józefa została też wcielona do wojska i trafiła do Armii Andersa i po wojnie osiedliła się z mężem w Anglii. – Pokolenie moich rodziców przeżyło wiele, że starczyłoby na bogaty w treści film. A dodam jeszcze, że mój dziadek dożył 103 lat – mówi pan Józef.
ICH NOWE MIEJSCE
Rodzice pana Józefa spotkali się i w 1947 roku założyli rodzinę. Rok później na świat przyszły siostry – bliźniaczki, Obecny gospodarz z Szamocina pojawił się na świecie w 1959 roku. Zanim w 1980 roku przejął ojcowskie hektary, ukończył Technikum Rolnicze w Ratajach. Po ukończeniu szkoły zaczął się zastanawiać: co i jak dalej? W gospodarstwie przydałby się traktor, ale w tamtych czasach nie była to prosta sprawa. Działał system rozdzielnictwa, a rolnicy indywidualni nigdy nie stali na czele kolejki. Jednakże w 1981 roku dostał wymarzony talon na Ursusa-330, a w 1988 roku na U-360P. W 1984 roku pan Józef ożenił się. Swoją żonę Genowefę poznał przez jej brata, z którym razem uczyli się w technikum. Dziewczyna pochodziła też z gospodarstwa w Józefowicach w gminie Szamocin. Jej rodzice specjalizowali się w hodowli bydła mlecznego. – To, że zostanie żoną rolnika, nie powodowało chyba w niej przerażenia - śmieje się pan Józef.
Ich gospodarstwo przechodziło przez te wszystkie lata przeobrażenia. Rodzice mieli 5 krów mlecznych, hodowali byki i cielęta. Już w tamtych czasach byli posiadaczami dojarki, ale mama pana Józefa i tak wolała doić je ręcznie. Zajmowali się także hodowlą tuczników tzw. bekonowych. Już wtedy rodzice pana Józefa zbierali siano z 3,5 ha łąk położonych w Dolinie Noteci. Pozostałe hektary obsiewali zbożem i uprawiali ziemniaki, które były podstawą paszy dla trzody i bydła. Własne maciory zapewniały przychówek do dalszego chowu. Te ojcowskie hektary w znacznej części były niskiej klasy bonitacji i cudów nie należało się spodziewać. Wszystkie one nadal są obrabiane, choć Genowefa i Józef zaczęli stopniowo powiększać gospodarstwo. W 1986 roku postanowili wybudować nowy dom obok tego po rodzicach. Pod koniec lat 90. kupili 5 hektarów dobrej klasy ziemi w Młynarach. Wkrótce nabyli też od ówczesnej Agencji Nieruchomości Rolnych kolejne 3 ha dobrych gruntów. W 2005 roku w drodze przetargu wydzierżawili blisko 20 ha łąk, które nie podlegają kaprysom rzeki Noteci. Ta dzierżawa otworzyła im drogę do programów i środków unijnych. Do teraz skorzystali już z ośmiu programów, które oferuje UE. Wymogi, które Unia stawia, spowodowały, że zrezygnowali z bydła, ponieważ i bydło, i trzoda nie mogą przebywać w tych samych budynkach, a możliwości budowy oddzielnych nie była możliwa.
- Pozostaliśmy teraz przy trzodzie. Jeszcze niedawno odstawialiśmy nawet 250 tuczników rocznie, a hodowla odbywa się u nas w cyklu zamkniętym. Teraz przeznaczamy setkę prosiąt na tucz, a resztę przychówku sprzedajemy – wyjaśnia rolnik.
Do budynku gospodarczego po ojcu dobudowali „porodówkę” dla macior. Kiedyś służyła ona 12 maciorom, teraz jest ich dziewięć. Rolnik gromadzi słomę, ponieważ hodowla odbywa się na ściółce. – Staram się spełnić wymagane warunki w zakresie dobrostanu zwierząt - mówi. Kiedy wydzierżawili łąki postawili nową halę do przechowywania siana.
Pan Józef z dumą pokazuje mi swoje ciągniki marki Zetor, które systematycznie kupował w u dilera w Żninie. – Jestem bardzo zadowolony ze współpracy z nimi. Wszystko jest teraz na telefon: zamawianie serwisu, doradztwo, itd. Kupiłem u nich też rozrzutnik do obornika, opryskiwacz. Pierwsze swoje maszyny kupowałem w nieistniejącej już AGROMIE w Wągrowcu – wyjaśnia pan Józef.
Nie ma własnego kombajnu zbożowego, bo korzysta z usług przy zbiorze zbóż, a kupno kombajnu nie ma w tej sytuacji uzasadnienia. Resztę maszyn potrzebnych w gospodarstwie ma.
Grunty orne obsiewa teraz głównie zbożami. Kiedyś siał trochę łubinu, który był przydatny na raczej słabych glebach. Dzierżawi także trochę gruntów i realizuje wskazówki dotyczące zazieleniania. Teraz przymierza się do propagowanych ekoschematów. – Ciekawa rzecz, ale nadal jest wiele niewiadomych w tej sprawie. Czas biegnie, a rozwiązań prawnych nadal nie ma – dodaje. – Dziś moją głowę zaprząta sprawa zgromadzonych w silosach kilkunastu ton żyta, których nie mam komu sprzedać, a tegoroczne żniwa za pasem. Nawet gorzelnia nie chce kupić. Ostatecznie mam kupca za 650 złotych za tonę, a po żniwach kosztowało 1200 zł. Były minister rolnictwa się nie popisał, namawiając rolników do niesprzedawania zboża. Boję się, że problemy ze sprzedażą zbóż nie będą tak szybko rozwiązane, jak się rządzącym wydaje – stwierdza.
DZIAŁA W INTERESIE ROLNIKÓW
Józef Jundziłł działa w izbie rolniczej już trzecią kadencję. Ma swoje przemyślenia i uwagi do współpracy z Krajowym Ośrodkiem Wsparcia Rolnictwa. – Opiniujemy kwestię gruntów, które mają być wystawione na przetargach. KOWR najczęściej odrzuca nasze opinie i forsuje oddawanie w dzierżawę dużych areałów jednemu podmiotowi, zamiast umożliwić większej liczbie rolników powiększenie swoich gospodarstw – mówi z rozżaleniem w głosie. – W kwietniu był przetarg na 400 ha. Izba wnioskowała o podział ich na mniejsze części, ale KOWR odrzucił opinię izby rolniczej. A głód ziemi w naszej gminie jest ogromy – wyjaśnia.
Taka praktyka powoduje, że przetargi wygrywają oferenci gotowi płacić za dzierżawę łąk równowartość 1,5 – 2 ton pszenicy za hektar, co eliminuje praktycznie lokalnych rolników. Pan Józef uważa, że KOWR nie jest zainteresowany przetargami ofertowymi, bo ma z nich zbyt małe korzyści.
- Wie pan, co jest jeszcze denerwujące? A sam tego doświadczyłem. Zgłosiłem się do przetargów, wpłaciłem w terminie wadium, a teraz KOWR każe mi czekać na jego zwrot uzasadniając to jakimiś swoimi wewnętrznymi regulacjami. Tak nie powinno być, bo powstaje sytuacja, że my kredytujemy działania KOWR-u.
Tak jak na początku swojej rolniczej drogi, tak i teraz pan Józef zastanawia się, co dalej? Ma już swoje lata, żona jest już na emeryturze, a troje ich dzieci wybrało inną drogę życiową. Zdobyli wykształcenie i „wyfrunęli z gniazda”. – Mam jeszcze sporo energii i sił, ale na jak długo starczy? - zastanawia się mój rozmówca.
Żona zajmuje się przepięknie utrzymanym ogrodem, a i dopilnować 170 drzew czereśni trzeba. Pan Józef nie pamięta, kiedy miał dłuższe wolne, a o jakimś np. dwutygodniowym odpoczynku nie ma mowy. Zdarza się, że wyjeżdża w ramach izby rolniczej na targi rolne lub wystawy, a jakiekolwiek nawet krótkie wyjazdy wypoczynkowe może mieć nadzieję jesienią po zbiorze zbóż. – A jak proboszcz organizuje pielgrzymkę, to jadę - dodaje wesoło.
ZOBACZ TAKŻE: 100 hektarów i 300 loch, a na dodatek biogazownia. Gospodarstwo rodziny Prałatów
- Tagi: