Wybudowali chlewnię i podwoili produkcję
Barbara i Ryszard Kacperkiewiczowie z Nowej Kakawy (powiat kaliski) od prawie dwudziestu lat prowadzą hodowlę trzody chlewnej.
Chcąc liczyć się na rynku, w ciągu niespełna pół roku wybudowali chlewnię i podwoili produkcję.
Odwiedzam gospodarstwo Barbary i Ryszarda Kacperkiewiczów z Nowej Kakawy (powiat kaliski). Na podwórzu panuje ład i porządek. Na pierwszy rzut oka w ogóle nie widać, aby rolnicy zajmowali się produkcją trzody chlewnej. Pani Barbara wraz z mężem Ryszardem i synem Mateuszem zapraszają mnie do domu. Naszą rozmowę zaczynamy od aktualnego problemu, z jakim borykają się hodowcy trzody chlewnej - afrykańskiego pomoru świń (ASF). Państwo Kacperkiewiczowie z obawą patrzą w przyszłości. – Przyjść to w końcu przyjdzie, ale jakie będą tego skutki, to nie wiadomo – uważa rolnik. Zaznacza, że dbają o swoje stado. Gospodarstwo jest ogrodzone, dzięki czemu do świń nie dostaną się inne zwierzęta. Posiadają też maty.
- Ale przygotowanie się do bioasekuracji jest kosztowne. Maty bardzo podrożały, a do każdego wejścia są one potrzebne. A przy takim wjeździe, żeby przejechały samochody ciężarowe to potrzeba przynajmniej matę o długości mniej więcej 4 metrów, co przekłada się na cenę około 1.000 zł. A jak są dwa wjazdy, to koszty są wyższe. Płyny też nie są tanie - uważa hodowca.
Czytaj także: Michał Koszarek - tuczarnia przynosi mu zyski [ZDJĘCIA]
Pan Ryszard, będąc na targach w Łodzi, dowiedział się, że maty niekoniecznie zdają egzamin. - Żeby działanie tych płynów było skuteczne, to samochód przejeżdżając przez te maty musiałby stać na nich przez kilkanaście minut. A to, że koła tylko przejadą, to nic nie da, będą tylko mokre, a tej dezynfekcji nie będzie - mówi. Dodaje też, że od rolników wymaga się coraz więcej, a nikt nie pyta o koszty.
- Rolnikom przy wschodniej granicy zwracało część kosztów za bioasekuracje, a u nas jest tylko powiedziane, że musimy to mieć - twierdzi.
Nie mogą dokupić ziemi, postawili na świnie
W trakcie naszej rozmowy nie brakuje również wspomnień. Gospodarstwo po rodzicach pani Barbary małżeństwo Kacperkiewiczów przejęło w 1992 roku. Wówczas hodowali i bydło, i trzodę chlewną.
- Też kontynuowaliśmy ten rodzaj produkcji. Mąż jeszcze pracował poza gospodarstwem. Ale z czasem trzeba było podjąć decyzję, co robić dalej. Wybudowaliśmy oborę, ale to nie była taka, jak teraz się stawia. To była raczej taka przybudówka. Pierwsze jałówki zakupiono w Lesznie. Był to przełom lat 1997/1998. Mąż się zwolnił z pracy, a ja wychowywałam dzieci, a dziś mamy 3 dorosłe córki i syna Mateusza, który planuje przyjąć gospodarstwo - opowiada pani Barbara.
Jej mąż Ryszard, zaznacza, że wówczas uzyskiwało się dobre ceny za mleko. Przed wejściem Polski do Unii Europejskiej rolnicy musieli dostosować obiekty do obowiązujących przepisów. - W naszej wsi był zbiornik chłodzący, do którego dostarczano mleko z całej miejscowości. A później wymagano, aby takie urządzenia były w każdym gospodarstwie, w którym produkowano mleko. I wtedy stanęliśmy przed wyborem: albo wybudować oborę już dostosowaną do wymogów, albo zrezygnować z produkcji - opowiada pan Ryszard.
Wspomina, że już nieżyjący kolega namawiał go, aby kontynuować produkcję mleka. - Mówił, żeby się trzymać razem, ale zrezygnowaliśmy. Coraz trudniej było dokupić ziemię i nadal jest ten problem – zaznacza rolnik. Wówczas mieli 15 hektarów. Obecnie gospodarują na 55 ha, w tym 25 ha dzierżawią. Małżeństwo podjęło decyzję i postawili na trzodę chlewną.
- Przeliczyliśmy, że budowa nowoczesnej obory w latach 2004-2005 z halą udojową, już taką spełniającą wymogi, to koszt około 550 tys. zł. A postawienie chlewni to koszt o połowę niższy. I to ekonomia przeważyła - wyjaśnia rolnik.
Musieli być konkurencyjni
Na początku 2000 roku w gospodarstwie było 30 macior. W 2007 roku stanęła pierwsza chlewnia. W niej przebywało 500 tuczników, rocznie sprzedawano więc 1.500 sztuk. – Najpierw prowadziliśmy produkcję w cyklu zamkniętym. Później mąż nawiązał współpracę z firmą Animex. I poszliśmy na tucz otwarty - wspomina pani Barbara. Z czasem okazało się, że istniejąca chlewnia jest zbyt mała, że tak naprawdę tucz jest mało konkurencyjny.
- Dlatego w 2010 roku podjęliśmy decyzję o budowie drugiej chlewni na kolejne 1000 sztuk – mówi pan Ryszard. Na początku chciał pozyskać środki z programu „Modernizacja gospodarstw rolnych”. - Kiedy się zagłębiłem w wymagania, to zrezygnowałem, bo budowa by trwała zbyt długo, a my chcieliśmy produkcje zwiększyć bardzo szybko. Dlatego wzięliśmy kredyt – mówi hodowca. Obiekt stanął w ciągu sześciu miesięcy. - A to też dzięki mieszkańcom naszej wsi, bo nie sprzeciwiali się tej budowie i za to jesteśmy im wdzięczni - podkreśla pani Barbara. Teraz rocznie sprzedają około 6000 sztuk.
Małżeństwo stara się też nie uprzykrzać życia okolicznym mieszkańcom. Dlatego stosują środki, które eliminują odór, jaki związany jest z tak dużą produkcją. – Do gnojówki dodajemy środki wiążące azot. Trzoda dostaje też odpowiednie środki do picia – zapewnia pani Barbara. Jej syn zaraz też dodaje. – kiedy wywozimy gnojowicę, to staramy się od razu zmieszać ją z ziemią – zaznacza. Pani Barbara podkreśla, że ten nawóz wywożony jest także na pola rolników, z którymi mają podpisaną umowę.
– Oni też korzystają, bo nie mają zwierząt, a dzięki nam mają naturalny nawóz – mówi.
Rolnik to nie tylko pole i zwierzęta
Z państwem Kacperkiewicz udajemy się do chlewni. Oczywiście, zanim weszłam do pomieszczenia, założyłam jednorazowy kombinezon i buty. Ilość sztuk w chlewni robi wrażenie. Zapach nie jest aż tak nieprzyjemny. Tucz prowadzony jest na rusztach. Zwierzęta mają czysto i sucho. Karmione są paszą, którą rolnik kupuje od jednego dostawcy. - Współpracuję od 10 lat i nigdy nie było problemów – zaznacza rolnik.
W obiekcie jest też pomieszczenie, gdzie prace wykonuje lekarz weterynarii. Nie brakuje również prysznica i pokoju socjalnego. - Rolnik musi być ekonomistą, weterynarzem, prawnikiem, specjalistą od żywienia, a obsługa komputera to już podstawa - mówią zgodnie.
Pełni obaw nie żałują, że hodują świnie
Mimo coraz większych obaw, a także wymogów związanych z różnymi chorobami, małżeństwo Kacperkiewiczów nie żałuje, że postawiło na trzodę chlewną. - Raz jest lepiej, raz gorzej, ale my liczymy dochód średnioroczny i finansowo się wywiązujemy. Lubimy tę pracę - podkreśla pani Barbara.
Ich syn, który pracuje w gospodarstwie i w tym roku zdaje maturę, również widzi przyszłość w rolnictwie. Po ukończeniu szkoły planuje studiować w kierunku rolniczym. - Czasami nie jest kolorowo, ale są chwile, że można się odbić. Zawsze trzeba racjonalnie wydawać pieniądze - podkreśla.