Opowieść o dobrym pasterzu... są tacy wśród nas
Gdy miesiąc temu przeprowadzałam wywiad z panem Leszkiem - wielkopolskim rolnikiem, zachwyciło mnie, gdy opowiadał o swoim pracowniku imieniem Czesław. Wynikało z tego, że pan Czesław to prawdziwy skarb: słowny, punktualny, dokładny, godny zaufania i - co było najbardziej wzruszające dla mnie - potrafiący zajmować się zwierzętami. „To tak, jak u naszego pana Mariusza” - pomyślałam i postanowiłam napisać ten oto felieton.
Pana Mariusza znam 13 lat, a wydaje mi się, że co najmniej połowę mojego życia. Pan Mariusz to człowiek, którego jest wszędzie pełno a jednocześnie poprzez swoją dyskrecję i przyjemny dystans do wszystkiego i wszystkich, nie można się nim zmęczyć. To dobry człowiek, pracownik i pasterz.
Gdy w upalny dzień w natłoku pracy zapomniałam o piciu wody i w efekcie końcowym odwodniłam się, pan Mariusz był tym, który każdego następnego dnia przy wspólnej pracy pytał: - A wodę pani ma ze sobą? - i groził: - Bo przyniosę! Jego troska, nie tylko zresztą o mnie, ale ogólnie o innych ludzi, wychodzi poza zwykły międzyludzki odruch.
Gdy omawiamy, co jest danego dnia do zrobienia, pan Mariusz słucha i nie komentuje. Nieraz myślę, że puścił mimo ucha to, o czym mówiliśmy, ale gdy w międzyczasie pytam go, czy pamięta, aby zrobić to czy tamto, odpowiada: - A ja już dawno o tym zapomniałem... Na początku naszej współpracy myślałam, że naprawdę zapomniał, ale szybko musiałam się skorygować, że to oznacza, iż pan Mariusz dawno już to czy tamto zrobił. Jego słynne powiedzenia „Mam dla pani dobrą wiadomość”, „Mam dla pani złą wiadomość” były dla mnie inspiracją do napisania w przeszłości felietonów o takich tytułach.
Najbardziej wzruszającym jest dla mnie jego umiejętność zajmowania się zwierzętami. Dużo się wzajemnie od siebie nauczyliśmy w tej dziedzinie, ale pan Mariusz ma tę przewagę nade mną, że ja miałam babcię z jedną owcą, a on miał jeszcze do niedawna dziadka z sześcioma. Jeśli stoimy w owczarni i zastanawiamy się, jak rozwiązać jakiś problem, pan Mariusz sięga pamięcią do czasów dzieciństwa i tego, co powiedziałby w tym miejscu jego dziadek. - A mój dziadek mówił, że jak owca... - zaczyna zdanie pan Mariusz, a ja wiem, że teraz przyjdzie rozwiązanie problemu.
Lubię wychodzić z nim na koniec dnia na pastwisko po nasze owce. Szkoda, że nie możecie Państwo zobaczyć, jak posłuszne jest mu nasze stado. Wystarczy, że stanie na skraju pastwiska i zawoła: - Do siebie! a one już wiedzą, że „do siebie” to znaczy „do mnie”. Biegną na złamanie karku w jego kierunku i można by pomyśleć, że rzeczywiście biegną do niego. Nic bardziej mylnego: one przebiegają obok i pędzą do owczarni, gdzie czeka na nie przygotowany wcześniej podwieczorek: pachnące siano i chrupiące ziarno. Gdy widzę tę scenę, przypomina mi się ewangelia św. Jana o dobrym pasterzu: Owce moje głosu mojego słuchają i Ja znam je, a one idą za mną.
Życzę nam wszystkim, abyśmy mieli wokół siebie jak najwięcej takich panów Czesławów i Mariuszów, bo wtedy świat będzie lepszy...
A Panu, drogi Panie Mariuszu, na zbliżające się urodziny życzymy sto lat w zdrowiu... a najlepiej razem z nami!