Z pola wzięte. Pomysł godny polecenia
Dużo mówi się ostatnimi czasy o małych gospodarstwach i sposobach na ich przetrwanie. Już dwa lata temu chciałam napisać o przykładzie, który widziałam w Saksonii. Może ktoś powie, że to nic nowego, co opiszę, ale nigdy nie jest tak, że wszyscy wszystko wiemy, więc proszę przeczytać...
Było dojrzałe lato, gdy dostaliśmy zaproszenie na posiedzenie niemieckiego stowarzyszenia rolników ekologicznych. Spotkanie miało się odbyć niedaleko Miśni, w pagórkowatym krajobrazie pokrytym łąkami i pastwiskami. Gdy dotarliśmy na miejsce, było wczesne popołudnie a grupa składała się z około 30 osób dorosłych i towarzyszącej im dzieciarni w ilości ok. 10. Wjechaliśmy na podwórze gospodarstwa zbudowanego w tzw. podkowę. Z jednej strony budynek mieszkalny, z drugiej stodoła, z trzeciej budynki gospodarcze, a z czwartej otwarta przestrzeń na ogród, z którego przez szczeble płotu zaglądały z ciekawością owce. Za ogrodem zieleniło się ogrodzone pastwisko.
Powitała nas gospodyni – rezolutna, szczupła kobieta w wieku ok. 40 lat. Zaprosiła najpierw na obiad, który ugotowany był na bazie baraniny, na deser własnego wypieku placek ze śliwkami z własnego ogrodu (pewnie tego z owcami). Siedzieliśmy w dużym, ale przytulnym pomieszczeniu w byłej stodole. Pachniało sianem, stare narzędzia ozdabiały ściany, na masywnych stołach poustawiano bukiety ze zbóż i polnych kwiatów. Poczęstunek smakował bardzo, przez uchylone okna pachniało dojrzałym latem, a gwar rozmów wewnątrz mieszał się z pobekiwaniem owiec w ogrodzie.
Po obiedzie zaproszono wszystkich na warsztaty... o owcach. Nasza gospodyni opowiadała o swoim życiu, które upływało jej u boku ok. 30 owiec: strzygła je, wypasała, obcinała racice, odrobaczała, asystowała przy wykotach. Prowadziła też sklepik z wyrobami z jagnięciny i baraniny, kosmetyki na bazie lanoliny – czyli wosku, który otrzymuje się podczas czyszczenia wełny owiec, skarpetki z owczej wełny, kartki z owczymi motywami, nalewki i soki z owoców z własnego ogrodu. Dzieciaki miały zabawę, bo poprzebierała je w stroje pasterskie, do małych łapek dała kije pasterskie i zabrała całą gromadkę na pastwisko do 30 czworonogów tak, aby dorośli mogli obradować w spokoju. Poszłam z dzieciakami do owiec. Oswojone zwierzaki przybiegły w imponującym galopie, wiedząc, że teraz będzie zabawa. Zabawa i dla nich, i dla dzieciaków, które prześcigały się w karmieniu zwierząt jabłkami i marchewką, głaszcząc czarne i białe, małe i duże, z rogami i bez owce, tryki i jagnięta.
Na koniec poszliśmy całą grupą na zakupy i obejrzenie kilku pokoi, które nasza gospodyni wynajmowała na wakacje pod gruszą. Zastanawiało mnie, jak doszło do tego... W przypływie szczerości opowiedziała mi początek owczego zakątka. Otóż przez wiele lat wraz ze swoim mężem prowadziła hodowlę ok. 500 owiec. Szło im dobrze do momentu, gdy mąż wystąpił o rozwód. Najpierw się załamała, potem przemyślała sytuację, a następnie zastanowiła, co jej w duszy gra. Zagrały, a raczej zabeczały, owce. Zredukowała stado, dołożyła kilka opisanych wyżej atrakcji i tak zbudowała swoją egzystencję u boku owiec. Pomysł godny polecenia!