A w górach już jesień
Inne
Aktualizacja:
Znacie Państwo tę piosenkę? Jest trochę nostalgiczna, ale bardzo ciepła. Osobiście lubię ją za to, że przypomina w przyjemny sposób o zmianie pory roku. Bez narzekania, bez jęczenia i lamentowania, że słońca coraz mniej, a deszczu coraz więcej, że dni krótkie, a rachunki za ogrzewanie wysokie. Z racji bycia rolniczką cieszę się na jesień, bo ta przynosi ze sobą dużo spokojniejszego czasu. Czasu powolniejszych dni, długich wieczorów, śpiących pól i łąk a do tego jeszcze odwiedzin w owczarni, gdzie czeka na mnie 170 owiec, przebierających nogami i pytających o termin odrobaczenia i pedicure racic.
Spis treści:
Jesień to również zapach i smak rodzimych owoców. W tym roku jest ich w moim ogrodzie jakby mniej, są jakby mniej dorodne, zwłaszcza jeśli chodzi o jabłka. U mojej imiennicy spod Krakowa jabłonie w babcinym sadzie obrodziły nader obficie. Babcia Ani lubiła jabłka w każdej postaci, więc nasadziła ich 80 lat temu 20 sztuk. Do dzisiaj przetrwało zaledwie 5, ale i tak Ania przez dwa dni uzbierała pod drzewami ponad 100 kilogramów jabłek w różnych odmianach, również tych, których dzisiaj już się nie uświadczy. Drugie 100 kilogramów wisi jeszcze na gałęziach, a ponieważ Ania jest góralką, więc można być pewnym, że nie zostawi żadnego jabłka niezagospodarowanego. Ania to gospocha na schwał, ale taka ilość jabłek ją przerosła. Nawet jeśli część z nich ususzyła, zaprawiła i przetarła, to i tak został jej ich spory kopiec.
Mówi się, że podróże kształcą i tak też jest. Tydzień temu wróciliśmy z Alzacji, skąd oprócz miłych wspomnień i nowych przeżyć przywieźliśmy ze sobą kilka butelek soku jabłkowego. Nie byłoby w tym nic szczególnego, gdyby nie fakt, że sok pochodzi z sadu 90-letniego Charlesa. Z wyrzutami sumienia przyjęliśmy karton bursztynowego nektaru i spytaliśmy, czy dla niego jeszcze coś zostało. - Oczywiście! Moje coroczne zapasy to 450 butelek! W tym roku jest mniej owoców, więc mam ok. 250 litrów, ale i tak wystarczy dla mnie, dla rodziny i przyjaciół też - jego pogodna twarz jaśniała szczęściem, a oczy pełne były zdrowia. Do bagażnika wepchnęliśmy butelki soku, pokaźny karton włoskich i laskowych orzechów, a Charles przyniósł jeszcze pod pachą dorodną dynię. Wszystko z własnego ogrodu! Spytałam go, kiedy to wszystko przerabia i jakimi siłami, na co odparł ze stoickim spokojem: - Czas to ja mam, chęci też, ale z siłami już (!) trochę gorzej, więc dynie rozdaję, jabłka wiozę 20 kilometrów do punktu tłoczenia soków, wino zamawiam w winnicy u sąsiada... ale orzechy zbieram jeszcze sam – przyznał wskazując dumnie na górę suszących się orzechów.
Zasłyszany „punkt tłoczenia” przyszedł mi do głowy, gdy Ania opowiadała mi o babcinych jabłkach i braku pomysłu na ich przerobienie. Podsunęłam jej pomysł z sokami i już następnego dnia dowiedziałam się, że jesteśmy lepsi od Francuzów, bo mamy nie tylko punkty tłoczenia soków, ale również możliwość zamówienia ich mobilnych usług.
A w górach już jesień… Nareszcie! Nareszcie będzie czas na przerobienie dyni, łupanie orzechów, wypicie kieliszka wina czy szklanki soku jabłkowego. Obserwując Charlesa - to dobra inwestycja w zdrowie i urodę.
ZOBACZ TAKŻE: Za co płaci eko-konsument?
- Tagi:
- Anna Malinowski
- feleton
- jesień