Stephanie Giere - niemiecka lekarz weterynarii w Polsce
Masz na imię Steffi, czy Stephanie?
Oficjalnie Stephanie, zdrobniale Steffi. Tutaj mówią na mnie akustycznie Steffi, ale piszą Sztefi. (śmiech)
Wychowałaś się w Niemczech?
Tak. Urodziłam się i zaczęłam chodzić do szkoły w Solingen w Północnej Nadrenii-Westfalii. Potem przeprowadziliśmy się do Düsseldorfu, gdzie chodziłam do szkoły waldorfskiej. Po szkole średniej wyjechałam jako opiekunka do dzieci na półtora roku do Islandii, gdyż od zawsze interesowałam się przyrodą, zwierzętami, a zwłaszcza końmi. Już jako mała dziewczynka marzyłam o zawodzie weterynarza, bawiłam się w niego i przebierałam za niego w karnawale, choć wszyscy mówili wtedy, że mam ładny strój pielęgniarki. Moja mama jest aptekarką, a ojciec pastorem, więc niestety nie mieliśmy gospodarstwa, a jedynymi zwierzętami były koty, króliki i świnki morskie. Studia weterynarii podjęłam i skończyłam w Hanowerze. Plany była takie, że po ich ukończeniu miałam wrócić z powrotem do Islandii, ale w trakcie studiów poznałam Jörga i z Islandii zrobiła się Polska.
A co miał Jörg wspólnego z Polską?
Oj dużo! Jego matka - a moja teściowa - urodziła się tutaj w sąsiedniej wsi, w Piechowicach. Po przełomie Jörg przyjechał z nią do Polski, aby zobaczyć, skąd są jego korzenie. Zakochał się w tutejszym krajobrazie i polubił polską mentalność do tego stopnia, że postanowił tutaj osiąść na stałe. W tym celu założył firmę, podjął współpracę z tutejsza gminą i kupił dom. A wszystko to na półtora roku przed naszym poznaniem się. To był bardzo intensywny czas: studia, nasz związek, narodziny Jana, a potem Finna, ciągłe przemieszczanie się między Kopańcem a Hanowerem. Studia ukończyłam w 1998 roku, a w 2001 przyjechaliśmy tutaj na stałe. Osiedliśmy z całą rodziną oraz końmi, które dobrze komponowały się z agroturystyką prowadzoną przez Jörga.