Śpiewający rolnik trafił do telewizji [ZDJĘCIA]
- 1/6
- następne zdjęcie
Piotrem Dolata, rolnik ze Stęgoszy, gospodaruje na 24 hektarach. Rocznie produkuje od 500 do 600 tuczników. Poza rolnictwem pasjonuje się mechanizacją i… śpiewem. Śpiewa na tyle dobrze, że wziął udział w programie „Szansa na sukces”. Swój głos kształci pod okiem Małgorzaty Bierły, nauczycielki Społecznego Ogniska Muzycznego w Jarocinie.
Kiedy zaczęła się przygoda ze śpiewaniem?
Piotr Dolata: Od dwóch lat uczęszczam na naukę do pani Gosi. Teraz jestem w trzeciej klasie. Już od dziecka śpiewałem sobie trochę w domu. Ale na poważne zajęcie się swoim hobby nie było czasu. Wiadomo: praca, rodzina. Zapisaliśmy z żoną trzy córki do ogniska muzycznego. Jedna gra na skrzypcach, druga na keybordzie. Trzecia kształci głos pod okiem pani Gosi. Najmłodszy syn - Stasiu jeszcze nie pokazał, jaki ma talent. Może kiedyś założymy rodzinny zespół? Było „Kelly Family”, to może my zrobimy „Kelly Dolata” albo „Dolata Family”. W każdym razie siedząc na korytarzu w czasie ich lekcji, myślałem, że może warto byłoby coś zacząć. Biłem się z myślami: iść spróbować czy nie iść. W końcu zebrałem się na odwagę i poszedłem do pani Gosi z pytaniem, czy coś się da z takim głosem zrobić, czy umiem śpiewać, czy nie? Przyszedłem na jedną lekcję sprawdzającą. Okazało się, że jest dla mnie światełko w tunelu. „Jest szansa, coś się z tym zrobi” - usłyszałem. To była dla mnie pierwsza szansa, z której skorzystałem. Zacząłem realizować swoje marzenia w wieku 40 lat.
Małgorzata Bierła: Kiedy przyszedł, to powiedział, że chce śpiewać tylko repertuar operetkowy. Powiedziałam: „O matko, tylko nie to!”.
I trzeba było pójść na kompromis?
P.D: Pani Gosia powiedziała, żebym z tymi ariami trochę poczekał. Trzeba było zobaczyć, w którą stronę iść. Zaczęliśmy próbować z repertuarem zespołu „IRA”. Okazało się, że mój głos z chrypą pasuje bardziej do utworów rockowych. Później były piosenki „Dżemu”. I to mi się spodobało. Zrobiliśmy z panią Gosią duety. I mieliśmy parę występów. Śpiewałem nawet z chórem „Zawsze Młodzi”, który prowadzi Zbigniew Obara. Wspólnie zrobiliśmy słynną piosenkę „Gdybym był bogaty” ze „Skrzypka na dachu”.
M.B.: Muszę dodać, że nasz artysta bardzo lubi występować. Jest chętny na wszystkich koncertach ogniskowych. Występowaliśmy w kościołach i na salach wiejskich. Zaczynamy od Święta Niepodległości, potem były kolędy. W ognisku ciągle się coś dzieje.
P.D.: To fakt. Lubię występować.
Nie ma tremy?
P.D.: Zawsze, ale tylko na początku. Ale jak się już zacznie śpiewać pierwsze zwrotki, to przychodzi takie uszczęśliwienie.
M.B.: Występ w telewizji to była bardzo dobra lekcja dla niego pod każdym względem. Wszystko zaczęło się od castingu. Piotr powiedział mi, że planuje wziąć udział w eliminacjach do „Szansy na sukces”. Najpierw uznałam to za żart, ale po głębszym namyśle doszłam do wniosku, że czemu by nie. Na Poznań się nie załapał, więc pojechał z córką do Warszawy. Zresztą to ona miała tak naprawdę wziąć udział w przesłuchaniach.
A jakie wrażenia z pobytu w telewizji?
P.D.: Ja byłem tylko jako towarzysz. W „Szansie na sukces” można brać udział od 12. roku życia. Córka ma 13 lat, więc mogła już wziąć udział ze mną jako opiekunem. Na miejscu, gdy zobaczyła gmach telewizji, zjadła ją trema. Mnie też się zrobiło gorąco. Niewiele brakowało, a nic z tego by nie wyszło. Ja miałem numer „27”, bo byłem od rana. Nie chciałem dać plamy przed moimi dwoma córkami i przed panią Gosią, która o tym wiedziała. Na przesłuchania wchodziło się po pięć osób. Każdy śpiewał swoją piosenkę. Na początek trzeba było się przedstawić i powiedziałem: „Jestem ze Stęgoszy, spod słynnego Jarocina”. To spowodowało wyraźne ożywienie wśród jurorów. Miałem zaśpiewać „Wybacz” zespołu „IRA”. Każdy uczestnik musiał mieć przygotowane po dwie piosenki ze swoimi podkładami. Nikt mi nie przerwał. Siedzieli wpatrzeni we mnie. Nie wiedziałem, czy to dobrze czy źle. Drugą piosenką był utwór Grechuty „Dni, których nie znamy”. Ale na nią nie było już czasu ze względu na ilość uczestników.
Ile osób rywalizowało o to, aby dostać się do programu?
P.D.: Na castingu było ponad dwa tysiące ludzi. Komisja typuje po 9 osób do każdego z 11 odcinków, ale w nagraniu programu bierze udział już tylko 7 wokalistów. Najtrudniejsze było pierwsze pięć minut. Potem zżyliśmy się ze wszystkimi uczestnikami jak prawdziwi przyjaciele. Nie było żadnej rywalizacji, tylko miła atmosfera. Wszyscy sobie pomagali. Do dzisiaj utrzymujemy kontakt z nimi. Przed ekranem wszystko wydaje się proste. Jak weszliśmy do środka, to te korytarze, studia, tempo pracy. To, że wokół pełno ludzi biega. Działa adrenalina. Kamil przyszedł ze swoim zespołem przywitał się z nami. Podobnie prowadzący program Artur Orzech. Wtedy stres sięgnął zenitu. Reżyser powtarzał nam ciągle, że mamy zaśpiewać po swojemu, a nie być drugim Kamilem Bednarkiem.
Czy repertuar tego wokalisty - idola raczej młodszego pokolenia - był trudny do nauczenia?
P.D.: Celowałem w „IRĘ”, ale się nie udało. W kwestionariuszu napisałem, że mogę zaśpiewać każdego wykonawcę. Poszedłem na żywioł. Chyba nie wierzyłem, że mogę zostać wybranym. Telefon dostałem po półtora tygodnia. Usłyszałem, że dostałem się do odcinka z Kamilem Bednarkiem. Chwilę wcześniej żartowałem, że „kto by chciał takiego buraka w telewizji”, więc byłem bardzo mile zaskoczony. Trzeba przyznać, że Kamil ma trudne utwory, ale skoro się powiedziało „a” trzeba było powiedzieć „b”. Wcześniej go nie słuchałem. Przez pierwszy tydzień pracowałem na ciągniku czy kombajnie ze słuchawkami na uszach, słuchając Bednarka. Co chwilę inna tonacja, tempo. Część śpiewana, część mówiona. A do tego jeszcze rap, z tym to dopiero była jazda. Prosto ze żniw, z pola przyjeżdżałem wieczorem na próby. Przez kolejne sześć dni po dwie godziny walczyłem z mikrofonem i piosenkami Bednarka. W środę skończyłem zwozić ostatnią słomę, spakowałem się i w czwartek rano jechałem do Warszawy do telewizji.
M.B.: Na próbach byli maglowani wzdłuż i wszerz. Tam już na sam widok reflektorów powodował, że robiło się gorąco. Musieli śpiewać w duetach. Byli dobierani w pary, śpiewali na wyrywki zwrotki, refreny. Wcześniej dostali listę utworów, które trzeba było opanować. Pan reżyser z panią producent musieli odrzucić dwie osoby. Odpadły dwie młode dziewczyny z bardzo dobrym wokalem. Większość uczestników to były kobiety. Zdarzyło się jedno małżeństwo - nauczyciele muzyki, którzy byli już kolejny raz w telewizji. Piotr był jednym z niewielu debiutantów. Było słychać różnicę między tymi, którzy chodzą gdzieś na zajęcia w porównaniu z tymi, którzy przygotowywali się sami.
Jaki moment był najtrudniejszy?
P.D.: Reżyser szukał nie tylko talentów, ale i osobowości. To jest program rozrywkowy, a nie show. Trenerka Małgorzata Szarek dała nam do zrozumienia, że musimy się spiąć i pokazać od jak najlepszej strony, żeby wybrano nas do ścisłej siódemki. „To jest wasze pięć minut, żeby dostać się do programu” - powiedziała. Generalne próby przed kamerą trwały ponad 3 godziny. Reżyser miał bardzo trudny wybór, bo wszyscy byli świetnie przygotowani.
M.B.: Kiedy reżyser podszedł do grupy, żeby powiedzieć im o swoim wyborze, patrzyłam na Piotra. Nic nie było po nim widać. Kamienna twarz. Jakieś uczestniczki się cieszą, inne płaczą. Pomyślałam sobie, że szkoda byłoby odpaść na takim etapie. Wreszcie podszedł Piotr i ze łzami w oczach powiedział mi, że zostaje w programie. Nie było czasu na radość, bo od razu trwały przygotowania do nagrania. Znów garderoba, make up’y. Wszystko odbywało się w ciągu jednego dnia. Dopiero w pociągu w drodze powrotnej mieliśmy czas, żeby porozmawiać o tym wszystkim, co się wydarzyło. Stolicy nie mieliśmy nawet czasu zobaczyć ani pozwiedzać.
Czy losowanie piosenki to rzeczywiście przypadek?
P.D.: To jest zupełny przypadek. Poprosiłem oczywiście o taśmę profesjonalną. Żartowałem sobie, że wezmę z linią melodyczną. Pani Gosia stwierdziła: „jak tak zrobisz, to tak cię kopnę, że do Stęgoszy dolecisz”. Pod telewizją rzuciłem żart, że możemy zrobić zdjęcie i wracać. Ale wtedy wiedziałem, że już bym się nie wycofał. Wyszło fajnie.
Czego lubi pan słuchać?
P.D.: Zdecydowanie „IRA”. Czasem też „Dżemu”, ale on ma cięższy repertuar. Bednarek wszedł mi do głowy i siedzi. Lubię słuchać piosenki Piotra Kupichy, Sebastiana Riedla. Przez wiele lat podśpiewałem sobie głównie disco polo. Miałem takie dziwne nawyki, które pani Gosia wychwyciła i wytępiła. Teraz tylko słucham disco, ale nie śpiewam. Zostałem przy rocku, popie i reggae.
Jakie plany na przyszłość?
P.D.: Myślę o tym, żeby pojechać na kolejny casting w lutym. Powiedziałem nawet o tym trenerce Małgorzacie Szarek. Kazała mi zabrać ze sobą córkę. Chcę też nagrać swoją piosenkę. Od dawna już piszę, ale do szuflady. Dwa utwory napisałem dla pani Gosi. Udało się je wykonać z pomocą Patryka Urbaniaka.
M.B.: Jestem zawsze dumna z moich uczniów. Zarówno z tych maluchów, jak i dorosłych. Dzięki Piotrowi zaistniało Społeczne Ognisko Muzyczne w Jarocinie. Od siedmiu czy ośmiu lat mamy zwiększone zainteresowanie osób dorosłych. Najstarsza uczennica ma 66 lat. Od września mamy nabór na nowy rok. Odkąd pojawiła się informacja na Facebooku, mamy bardzo wiele telefonów. W trakcie programu była też gorąca linia z Jarocinem. Wszyscy chcieli wiedzieć, jak Piotr wypadł. Zadzwonił do mnie nawet pan z Bydgoszczy, który chce dojeżdżać do Jarocina na zajęcia. Teraz „Pan z telewizji” ma też dużo propozycji, żeby wystąpić na różnego rodzaju imprezach. Niektórzy są zdziwieni, gdy usłyszeli, że wszystko jest nagrywane, a nie leci na żywo. Wszyscy naciskają, żeby dowiedzieć się, jaki był wynik.
A kiedy można będzie obejrzeć nagranie tego odcinka?
P.D.: Emisja programu ma być na przełomie września i października. Jak tylko się dowiemy, to na pewno wszystkich powiadomimy. Emisja drugiej edycji programu ma się zacząć od 8 września w TVP2. Nie możemy niestety powiedzieć tego, jak się to potoczyło. Zobowiązuje nas do tego umowa. Czekamy z niecierpliwością, bo nie wiemy, co z wielogodzinnych nagrań znajdzie się w godzinnym programie. Gdyby nie ognisko i pani Gosia, nigdy bym się nie zdecydował na udział w programie. Dzięki niej nauczyłem się obycia scenicznego. Dodała mi odwagi. Te dwa lata dały mi bardzo wiele. Inaczej skończyłoby się tylko na marzeniach. Wiem teraz, jak mam się zachowywać i jak wyglądać na scenie. Dużo osób jeszcze nie wie o moim udziale w „Szansie na sukces”. Są zdziwieni. Po informacjach w mediach lokalnych dostałem sporo zaproszeń, żeby wystąpić na dożynkach. Kiedyś na jakiejś imprezie sześciolatek powiedział mi: „A ty nie jesteś za stary na śpiewanie?”. Ale pokazałem, że dinozaury coś jeszcze potrafią.
Trzy córki, a teraz jeszcze kilkumiesięczny synek. Całkiem spora gromadka
P.D.: Sam pochodzę z wielodzietnej rodziny. W domu było nas siódemka. Sześciu łobuzów i jedna siostra. Ja mam 42 lata, a najmłodszy brat - 21. W Stęgoszy jest wiele wielodzietnych rodzin. Relacje i rodzina są dla mnie bardzo ważne. Dlatego organizujemy pierwszy zjazd rodziny Dolatów. To ważne, żeby te młodsze pokolenia się znały i utrzymywały ze sobą kontakt. Dzięki rodzinie nie odbije mi też nigdy woda sodowa do głowy. Moja żona i moja nauczycielka - pani Gosia bardzo o to dbają.
Od kiedy prowadzi pan gospodarstwo?
P.D.: Rodzice przekazali nam w 2005 roku, a rok później zaczęliśmy już rzeczywiście gospodarować sami. Pradziadkowie mieszkali początkowo w innej części wsi. Tutaj przeprowadzili się w 1929 lub 1930 roku. Jest to więc nie tylko gospodarstwo rodzinne, ale i wielopokoleniowe. Mnie zawsze fascynowało rolnictwo. Jestem po Technikum Mechanizacji Rolnictwa w Marszewie. Po maturze dostałem się na studia. Ciągnęło mnie na prawo, ale okazało się, że naukę trudno było pogodzić z pracą. Sześć lat, od 2000 roku, pracowałem w firmie „Rolmasz Pol” w Mieszkowie. Byłem serwisantem, mechanikiem i obsługiwałem kombajny do zielonki, do zboża, do kukurydzy na ziarno. Mam na to wszystko uprawnienia. Zjeździłem większość Polski, oprócz Mazur. To była rewolucyjna zmiana, jak z bizona przesiadłem się do John Deere’a. Kiedyś takie rzeczy widziało się tylko na targach rolniczych. Klimatyzacja, joystick, radio... Koledzy mi wszystko wytłumaczyli. Chętnie się uczyłem, szukałem wiadomości w różnych źródłach. Kiedy przejęliśmy gospodarstwo, zdecydowałem się skupić na nim. Pomagałem nadal innym w drobnych naprawach.
Skąd to zamiłowanie do mechaniki?
P.D.: Tata już od dziecka uczył mnie i brata młodszego o rok. Rozkręcaliśmy traktor na czynniki pierwsze, aż do najmniejszej śrubki. Każdą część trzeba było dokładnie oczyścić - pędzelkiem i ropką. To była nie raz trudna lekcja cierpliwości. Nauczyłem się też najnowszej techniki, ale nie mam już tyle cierpliwości, żeby robić wszystko samemu.
Jaki charakter ma gospodarstwo?
P.D.: Zajęliśmy się produkcją roślinną i trzody chlewnej. Z dzierżawami mamy prawie 24 ha, z czego 23 obsiewamy. Jesteśmy w trakcie budowania ogrodzenia. Wolimy się zabezpieczyć, bo pod dom podchodzą różne dzikie zwierzęta. Wszystkie wymogi dotyczące ASF mamy już spełnione: siatki w oknach, maty dezynfekcyjne. Sam chętnie bym popracował fizycznie, ale dwa lata temu zdiagnozowano zakrzepicę, więc muszę bardziej uważać.
Ile świń hodujecie?
P.D.: Rocznie mamy 500-600 sztuk trzody chlewnej. W dzieciństwie, gdy pomagaliśmy rodzicom, to jedni musieli zajmować się krowami, bykami, a inni świnkami. Myślimy o postawieniu budynku gospodarczego. Jak się zdecydujemy, to może wrócimy też do bydła. Przed nami jeszcze dużo pracy. Chciałbym jeszcze zwiększyć liczbę sztuk świń o jakieś 50 sztuk. W tym jest akurat zdecydowanie mniej pracy. Mechanizacja pozwala już na to, że możemy wyjechać gdzieś nawet na trzy dni. Pasza i woda są podawane automatycznie.
Czy ta produkcja jest opłacalna?
P.D.: Przez dobry rok za kilogram płacili po 3,50 zł, czyli ok. 400 zł za sztukę. A kredyty ktoś mi wtedy obniżył? Nikt mi nie obniżył. Teraz za świnie płacą pod 5 złotych i się cieszymy. Teraz za dorosłą sztukę płacą nawet 600-700 zł. Pogłowie świń spadło z powodu ASF, więc ludzie zaczęli naganiać bydło, bo byli przekonani, że w tym przypadku nic nie wynajdą. Ale tego nie byłbym aż tak pewien. Mamy swoje maciory, ale jeśli jedna ma np. mniej prosiąt, to muszę dokupić. Obdzwoniłem lekarzy weterynarii i hodowców. Okazało się, że teraz już liczą sobie 260-270 zł za sztukę. Ja nie mam pewności, że obecna cena za żywiec utrzyma się na dotychczasowym poziomie. To jest kwestia pięciu, sześciu miesięcy. Cena może w każdej chwili wrócić do 3,50 zł.
Teraz chyba rolnicy mają łatwiej nie tylko pod kątem mechanizacji, ale i różnych środków pomocowych...
P.D.: Nie korzystaliśmy z żadnych dofinansowań unijnych. Trochę się bałem. Teraz dostajemy tylko dopłaty. Sprzęt kupowaliśmy na kredyt. Teraz rząd ma dopłacać do wybiegów dla loch. Tylko jak to ma się do przepisów dotyczących ASF? Za chwilę mi się pojawi jakiś inspektor, który powie mi, że moje świnie mają ASF, bo były na dworze. Mieliśmy problem z chorobą Aujeszkiego. W niektórych gminach na terenie powiatu jarocińskiego były pieniądze na utylizację stada, a w innych kazano te zwierzęta dalej hodować. W Stęgoszy była ta druga opcja. Stwierdziłem jednak, że lepiej będzie wszystko sprzedać, wysterylizować chlew, wybiałkować ściany. Przy okazji zrobiliśmy nowe kojce i system porodowy. Wszystko zaczynaliśmy od nowa. Jakoś to przeboleliśmy. Ludzie bardzo nam współczuli. W gospodarstwie pomaga mi żona. Córki też, ale tylko w wakacje. W ciągu roku szkolnego najważniejsza jest nauka. Choć oczywiście mają też obowiązki w domu. Najstarsza, która rozpocznie od września naukę w liceum, chce zostać weterynarzem.
Rozmawiam ze „śpiewającym rolnikiem”, ale podobno niewiele brakowało do tego, żeby rolnik został snajperem?
P.D.: Znam się trochę na strzelaniu. Przynajmniej w teorii. W wojsku byłem krótko. Trafiłem do jednostki desantowo-powietrznej tzw. bordowych beretach w Leźnicy Wielkiej koło Ozorkowa. Miałem być snajperem. Ja wolałem zostać mechanikiem. Próbowałem nawet załatwić sobie przeniesienie. Po tygodniu wylądowałem na izbie chorych. Od dziecka miałem problemy z ciśnieniem. Mdlałem. Z izby chorych wysłali mnie do Łodzi na badania. Wróciłem na przysięgę. A potem była komisja lekarska, na której przyznano mi kategorię „D”. Powiedzieli mi jednak, że w razie wojny zostanę powołany na sanitariusza. To było w 1999 roku. Wtedy to były czasy, że dla pracodawców ważny był uregulowany stosunek do służby wojskowej.
- 1/6
- następne zdjęcie