Prałat: Zniesienie bioasekuracji dla małych to patologia
O potrzebie ratowania gospodarstw rodzinnych produkujących trzodę chlewną, zwłaszcza tych w strefach czerwonych ASF z Bogumiłem Prałatem, prezesem Polskiego Związku Niezależnych Producentów Świń rozmawia Dorota Andrzejewska
Polski Związek Niezależnych Producentów Świń to nowa organizacja. Kiedy powstała?
Zarejestrowani jesteśmy dopiero od 4 miesięcy. Natomiast pierwsze spotkanie, podczas którego zdecydowaliśmy, że to robimy, odbyło się już rok temu. Przez ostatnie miesiące byliśmy jednak bardzo ograniczeni. Kluczowe będą najbliższe miesiące.
Głównym inicjatorem był pan?
Nie, było nas kilkunastu rolników z całego kraju. Koledzy zdecydowani, że to ja mam pełnić funkcję prezesa zarządu.
Jakie cele wam przyświecą?
Chcieliśmy, by powstała organizacja rolnicza, która będzie broniła praw hodowców trzody chlewnej, zjednoczy tę branżę i będzie lobbowała interesy gospodarstw rodzinnych. Zauważyliśmy, że takiego zrzeszenia w naszym kraju nie ma jeśli chodzi o trzodę chlewną. Jest POLSUS, ale zrzesza tylko hodowców, którzy zajmują się materiałem hodowlanym. Poza tym jest POLPIG, do którego z kolei należą bardzo duże gospodarstwa, głównie integratorzy i przetwórcy. A jeśli chodzi o rolników indywidualnych, posiadających przeciętnej wielkości gospodarstwa, takiej organizacji nie było do tej pory.
Jakie działania przewidujecie w najbliższym czasie?
Zaczęliśmy spotkania z rolnikami. Pojawiliśmy się m.in. na targach Ferma w Łodzi, podczas których nasza przedstawicielka Maria Pietrzak Morusiewicz wzięła udział w debacie o sytuacji na rynku trzody chlewnej. Chcemy dodatkowo uczestniczyć we wszelkich warsztatach dla rolników, by móc w ten sposób się rozpropagować. Dodatkowo sami organizujemy szkolenia dla swoich członków.
Kto może do was przystąpić?
Osoba, która chce przynależeć do naszego związku nie może prowadzić tuczu lub produkcji nakładczej dla kogoś, tylko uczestniczyć w wolnym rynku. A mamy różnych członków, bo nawet i takich, którzy mają 30 macior w cyklu zamkniętym. Są to „najmniejsi” nasi członkowie. Jeśli chodzi o lochy, średnia wielkość stada wynosi 200 macior. A 1/3 naszych gospodarstw specjalizują się w tuczu.
Jak ocenia pan obecną sytuacje na rynku? Ostatnie podwyżki poprawiły choć troszkę sytuację?
Ciesze się z tej sytuacji, jaka aktualnie jest. Zwiększyła się opłacalność i to jest fajnie, ale wśród rolników nie widzę optymizmu, bo to jest krótkotrwałe. Nie wiemy co będzie za 3-6 miesięcy. Mówi się o tym, że nie ma świń w Europie, ale obawiam się, że to nie wpłynie na rynek, by ta polska produkcja miała się odradzać. W rozmowach z producentami można wyczuć niepewność. Ludzie nie są naiwni. Te 3 miesiące zwyżek nie spowodują u nich euforii i nie skłonią do powiększania produkcji, modernizowania chlewni. Jest to za krótki czas na podejmowanie takich decyzji. Za długi okres był zły na rynku trzodziarskim. Mimo wszystko rolnicy zachowują ostrożność.
W ubiegłym roku dr Marian Kamyczek powiedział nam, że cena na świnie wzrośnie tylko wtedy, gdy spadnie pogłowie w Unii Europejskiej. W tej chwili obserwujemy to zjawisko.
Tak, prognozy pana dra Kamyczka są trafne, jeśli chodzi o ostatnie 2-3 lata. Mówił 2 lata temu, że będzie źle i miał rację. Rzeczywiście świń w UE będzie coraz mniej. Zauważmy jednak, że jeszcze mamy rynek chiński. Póki Hiszpanie będą wysyłać mięso do Chin to ten wolumen wewnątrzunijny nie wpłynie aż tak bardzo znacząco na cenę. Jeśli jednak zamknie się rynek chiński to Hiszpania będzie do nas wysyłać to mięso. To są takie momenty, że może tego mięsa u nas w kraju nie być, ale i tak import spowoduje nadpodaż.
A co dzieje się na rynku duńskim?
Z naszych informacji wynika, że jest tam redukcja stada o 10%, jeśli chodzi o lochy. Delikatny jest także spadek produkcji prosiaka. Hodowcy wchodzą chętniej w cykl zamknięty. Teraz ta sytuacja to zmieni, bo ceny prosiaków mocno poszły w górę. Osobiście uważam, że przez najbliższy rok nie będzie zbyt dużo warchalka na rynku. Myślę, że ta cena jakoś się ustabilizuje. Na dłuższą metę nie może być też zbyt wysoka, bo to odstrasza też producentów, którzy tuczą.
Co sądzi pan o tym, by dla mniejszych gospodarstw zredukować restrykcje dotyczące bioasekuracji?
To jest największa patologia o jakiej mogłem usłyszeć kiedykolwiek, jeśli chodzi o Polskę i ASF. Opinie wszystkich hodowców i branżowych związków są takie same. Tego oburzenia nie da się nawet opisać.
Kiełbasa wyborcza?
Tak, jednak nie wiem, czemu ma ona służyć? Cofniemy się o 8 lat. To może wpłynąć na jeszcze szybszą destrukcję polskiej branży trzodziarskiej. Minister rolnictwa mówi o ratowaniu, odbudowie trzody, a takimi przepisami tak naprawdę będzie dobijał ten sektor. Dziś jest mniejsza różnica na cenie żywca, pomiędzy strefą czerwoną ASF, a innymi strefami. Wynosi ona około 20 - 40 groszy na kilogramie. Nie ma żadnego dofinansowania, które pozwoliłoby wyrównać te straty. Ministerstwo obiecało, że będzie, a potem podało, iż ma związane ręce przez Brukselę. A tak naprawdę, gdyby rząd chciał, mógłby uruchomić taki program wsparcia. Uważamy, że są mechanizmy, z których można byłoby skorzystać, by uruchomić takie wsparcie. Wiemy, jak wyglądały programy, dzięki którym jakoś ci producenci prosiąt przeżyli, bo dostali tysiąc złotych do maciory. Teraz było kolejne dofinansowanie do producentów prosiąt. I tłumaczenie się, że tego nie da się wprowadzić, jest złe. Jeśli resort rolnictwa chce ratować polską hodowlę świń, musi przede wszystkim zająć się strefami czerwonymi. Rolnicy są przerażeni tym, że przyjdzie ASF. A gdy dociera do nich wirus, nie są niczym chronieni.
Czytaj także: Ceny tuczników rekordowo wysokie i optymistyczne prognozy [Zobacz wykres]
Jakie straty ponoszą producenci świń będą w strefach czerwonych?
Niektórzy twierdzą, że uzyskanie z kilograma żywca mniej o 20-30 groszy to nie jest dużo, ale proszę mi wierzyć, my większość życia jedziemy właśnie na takich marżach. Jeśli ktoś myśli, że zarabiamy grube setki złotych na świniach, to się myli. Jeśli więc ktoś dostaje marżę o 30 groszy niższą to wtedy nie zarabia w danych momentach. Jest strach wśród rolników. Boją się inwestować, utrzymywać te zwierzęta. Dlatego moim zdaniem rządzący przede wszystkim powinni powiedzieć tak: „ASF istnieje, ale my, jako państwo, wspieramy trzodę i możecie czuć się bezpiecznie pod tym względem, że jeśli za miesiąc - dwa czy pół roku przyjdzie do was ta strefa, będziecie potraktowani uczciwie”. Nie chodzi o to, że jeśli ktoś jest w strefie, ma dostawać wyższe stawki. Powinien być wprowadzony mechanizm stały, że ta cena będzie uczciwa dla wszystkich. Największym błędem jest to, że tego nie ma.
Rozumiem, że pana organizacja zajęła oficjalne stanowisko w sprawie zmniejszenia obostrzeń dla rolników utrzymujących kilka sztuk świń?
Oczywiście wysłaliśmy pismo do ministerstwa. Myślę, że złe było ogłoszenie czegoś takiego bez konsultacji ze związkami branżowymi. Kiedyś sugerowaliśmy rozwiązanie, by zdefiniować gospodarstwa produkując na własny użytek, niekomercyjne, które mogłyby utrzymywać nawet kilkanaście sztuk w ciągu roku. Ale one nie byłyby brane, jeśli chodzi o ASF. A więc to jest gospodarstwo nie wpływające na rynek, utrzymuje zwierzęta dla siebie. I jeśli wpada tam ASF, stado jest utylizowane, chlewnia dezynfekowana, ale nie ma tworzonych stref. Świnie te nie szły bowiem na żaden rynek, nie miały kontaktu z innymi gospodarstwami towarowymi. Okazało się, że wprowadzenie takiego zapisu jest niemożliwe, ponieważ kłóciłoby się z prawem unijnym. Podobno trwają rozmowy na ten temat w Unii, by to zmienić. Ale na ten moment tego nie ma. Osobiście uważam, że jeśli ktoś chce trzymać jedną czy 5 sztuk to niech to robi. To nikomu nie przeszkadza. Tylko ci rolnicy, domyślam się, że często nieświadomie będą szkodzić branży. Rolnik z jedną świnką niczym nie ryzykuje. Jeśli wpadnie mu ASF to nie traci zbytnio nic, a kilka kilometrów dalej będzie ferma, która poniesie milionowe straty.
O tym, że bycie w strefie ASF przynosi straty może pan opowiedzieć na podstawie własnego gospodarstwa.
Tak, w strefie czerwonej jestem już 2 lata. A posiadam 300 loch w cyklu zamkniętym.
Jak udaje się panu przetrwać?
W zeszłym roku skorzystałem z tzw. wyrównania dochodu i te środki częściowo pokryły mi straty. Ale w tym roku w styczniu i lutym sprzedawałem tuczniki o 1,50 zł taniej, niż rolnicy, którzy nie są w strefie czerwonej. Wyliczyłem, że w ciągu roku jest to średnio około 40 groszy różnicy. Przy mojej produkcji to są ogromne pieniądze, na które czekam, bo to są pieniądze, które przeznaczę na pokrycie strat, zobowiązania. Gdybym je otrzymał, dałoby mi to poczucie spokoju.
Skoro jest tak źle, nie było myśli, by redukować pogłowie w gospodarstwie?
Ratujemy się innymi gałęziami produkcji. Uprawiamy ziemię, oprócz tego prowadzę firmę, w której wykonujemy konstrukcje drewniane. Dzięki temu udaje nam się przetrwać. Z pewnością dobre jest to, że udaje nam się samodzielnie w części wyprodukować pasze. Do tej produkcji roślinnej mamy nawóz, który możemy wywozić na pola. Poza tym wybudowaliśmy mikrobiogazownię, która też przynosi mi dodatkowy dochód, mam tani prąd i ogrzewanie chlewni. Jednak w strefach naprawdę nie jest kolorowo. Liczenie na to, że za 4 miesiące może mi ją zniosą nic nie da. W ubiegłym roku dobiegał końca okres trwania strefy i nagle 12 kilometrów ode mnie wykryto ognisko u świń. To oznaczało koniec marzeń o zdjęciu strefy. Teraz będziemy czekać do czerwca, lipca. Jeśli do tej pory nic się nie wydarzy, to może w końcu będziemy uwolnieni. Ale tak to nie powinno wyglądać. Na tym, że są czerwone strefy tylko zyskują niektóre zakłady mięsne.
Czytaj także: Branża nie chce obniżenia wymogów bioasekuracji dla przydomowych hodowli
.............................................................................................................................................................................................
Masz pytania lub wątpliwości dotyczące tego artykułu?
Napisz wiadomość: [email protected]
Czekamy na kontakt z Tobą, Twój głos jest dla nas ważny.